sobota, 16 stycznia 2010

Six Feet Under / Sześć stóp pod ziemią




Za Sześć stóp pod ziemią zabierałem się bezskutecznie dobrych kilka lat. To właściwie obiekt serialowego kultu, choć dla mnie, jako fana American Beauty, wystarczającą rekomendacją była osoba autora scenariusza tego filmu - Alana Balla, który jest pomysłodawcą, producentem wykonawczym i scenarzystą Six feet under w jednej osobie.

Właściwie całą recenzję można by sprowadzić do prostej konkluzji - jeśli lubisz American Beauty, scena z latającą foliówką sprawiła, że nie mogłeś/aś oderwać się od ekranu, a końcówka spowodowała, iż gapiłeś/aś się w ścianę 5 minut po seansie marząc, by nic nie wybiło cię z tego nastroju, to bierz się za Sześć stóp - pokochasz je. Rękę Balla czuć tu bardzo często, a do tego w tle mamy muzykę Thomasa Newmana, który stworzył te perfekcyjne dźwięki wspomagające hipnozę podczas zabawy wspomnianego worka foliowego z wiatrem. To sprawia, że z pozoru banalna historia dość przeciętnej rodziny Fisherów zajmującej się nieprzeciętnym interesem (dom pogrzebowy) czaruje od pierwszego odcinka.

Czym w skrócie jest Sześć stóp? To dramat obyczajowy, przedstawiający rok po roku losy matki, jej dwóch dorosłych synów, dorastającej córki oraz ich partnerów. Nudne? Ani trochę. Całość podana jest momentami w mocno surrealistycznym sosie, a elementów melodramatycznych tu nie stwierdzono. Bywa dosadnie, brutalnie i prawdziwie. Twórcy unikają tanich chwytów, a pełnokrwiste postaci bohaterów dodają emocji do najprostszych nawet scen.

To co naprawdę wyróżnia ten serial, to specyficzne podejście do tematu śmierci. Początek każdego odcinka rozpoczyna się sceną, ukazującą okoliczności pojawienia się nowego klienta w drzwiach zakładu pogrzebowego Fisher&Sons. Jesteśmy świadkami śmierci tragicznych, komicznych, spokojnych, czy nawet takiej z perspektywy noworodka. Oglądamy tragedię zmarłego i dramat rodziny - wszystko jednak podane w tak specyficznej atmosferze, że ten przerażający koniec życia staje się z czasem przez widza zaadoptowany, przetrawiony i zaakceptowany. Dotykanie w ten sposób pewnych strun, których od dawna staram się nie szarpać, przynosi mimowolne ukojenie.

Mimo tych zachwytów daleki jestem od uznania Six feet under za serial idealny. Przede wszystkim wydaje się za długi. Pięć sezonów złożonych z godzinnych odcinków to chyba jednak zbyt dużo względem ilości pomysłów na ciekawe rozwijanie akcji. Serial szczególnie siada w trzecim sezonie, kiedy ciekawą i budzącą ambiwalentne uczucia postać Brendy (świetna Rachel Griffiths) zastąpiono nudną i irytującą Lisą (Lili Taylor). Miałem nawet chwile zwątpienia, czy ciągnąć to dalej. Potem jest lepiej, ale powrotu do formy z dwóch pierwszych sezonów już nie ma. Nie podoba mi się też ewolucja jaką przechodzi część bohaterów wraz z wiekiem. Szczególnie dotyczy to Nate'a (Peter Krause), który początkowo był moim ulubieńcem, by w końcówce denerwowała mnie każda scena z udziałem jego umartwionej, debilnej miny. Swoją drogą, w większości seriali takie rzeczy by po mnie spłynęły. W Six feet under następuje jednak tak silne zżycie się z rodziną Fisherów, że czułem momentami autentyczną złość na bohaterów. To naprawdę wielka sztuka.

Wszelkie niedoróbki i słabsze momenty serialu idą w niepamięć wymazane przez fenomenalną wręcz końcówkę. Zaledwie kilkuminutowa scena (a właściwie sekwencja scen) ukazująca przemijanie życia udźwiękowiona jedynie przy pomocy rewelacyjnego utworu Breathe me Sii Furler daje po głowie tak mocno, że wszelkie "ale" względem tego serialu znikają raz na zawsze i musiałem je na siłę wygrzebywać z pamięci, by recenzja ta miała chociaż pozory w miarę obiektywnej :) Tak prosty pomysł na epilog, a tak genialny.

Nie ma sensu zbytnio rozckliwiać się nad warsztatową oceną Sześciu stóp. To ścisła czołówka amerykańskiego serialu, zarówno pod względem poziomu aktorstwa, jak i zdjęć, czy muzyki. Trochę obawiałem się, że patrząc na Michaela C. Halla będę widział Dextera, ale już pierwsza scena pokazała, że czuje się on równie dobrze w roli socjopaty, jak i zakompleksionego, pełnego wyparć geja i nie może tu być mowy o aktorze jednej roli. Uważny obserwator obecnych zmian w sferze społecznej nie przegapi też dość mocno oswajająco-agitacyjnej funkcji postaci Davida Fishera (kto oglądał ostatni sezon, ten wie), ale to temat na inną, ciekawą dyskusję.

Zbierając wszystko do kupy Sześć stóp pod ziemią to rewelacyjny serial, swoją dojrzałością, formą, oryginalnością i klimatem wybijająca się na najwyższe miejsca panteonu telewizyjnych produkcji. Aż mi wstyd, że sięgnąłem po niego tak późno. Za 20 lat to będzie klasyk wymieniany jednym tchem przy Miasteczku Twin Peaks. Na wspomnienie epilogu cały czas przechodzą mi ciarki po plecach. Po prostu żal tego tytułu nie znać.

Moja ocena:
9/10

PS. Jako fotkę wrzucam okładkę soundtracka, a nie plakat filmu, ale po końcówce nic innego mi nie pasowało :)

wtorek, 8 grudnia 2009

Grykowisko - ruszam z nowym blogiem o grach



Śledzący Prosto z Ekranu wiedzą, że filmów nie oglądam ostatnio w ogóle, miewam za to czasem chwilę na późnowieczorne i nocne giercowanie. Pisać o czymś trzeba, ale choć recenzje gier zdarzało mi się na PzE umieszczać, to nie pasują one do profilu tego bloga. Tak powstało grykowisko :) Tak, wiem, jestem głupi - nie mam czasu na jednego blogasa, a biorę się za drugi :D Ale nie chcę spamować PzE, które ma w RSS-ach w miarę wierną grupę czytelników, wpisami o grach, które pewnie niewiele ich obchodzą :)

Na razie na grykowisko zostały przeniesione wszystkie wpisy o grach z PzE i pojawiły się też 2 premierowe: recenzja Far Cry 2 i szeroki rzut okiem na single'a w Modern Warfare 2. Zainteresowanych zapraszam :)

http://grykowisko.blogspot.com/


Wszelkie opinie o layoucie, tematyce itp. mile widziane :) Liczę na pomoc szczególnie w kwestii bannera tytułowego, bo photoshopowiec ze mnie żaden.

PS. Oczywiście Prosto z Ekranu żyje dalej, w przygotowaniu recenzja 6 stóp pod ziemią :)

piątek, 20 listopada 2009

Gramy! cz. 1. - Splinter Cell: Chaos Theory i Hitman: Krwawa Forsa


O grach pisałem tu rzadko i siliłem się na rozbudowane dość recenzje. Sensu chyba wielkiego to nie miało, bo dobrych recek w necie jest dużo, a kto czytał jedną, nie ma zwykle ochoty na kolejne. Będzie więc krócej i mam nadzieję, że ciekawiej :)

W ostatnich miesiącach udało mi się przejść w całości kilka tytułów, trochę nowości, trochę umiarkowanych staroci (wyprzedaż wakacyjna Kolekcji Klasyki zrobiła swoje)- w zasadzie same dobre i bardzo dobre. W doborze gier bardzo pomaga fakt, że choć nie brakuje w tej branży tytułów totalnie przereklamowanych, to jednak niemal zawsze wysoko oceniany tytuł jest co najmniej niezły. O filmach tego samego powiedzieć nie można :)

Cóż to sobie odświeżyłem dzięki 12-złotowej promocji Kolekcji Klasyki?

Splinter Cell - Chaos Theory

Ta gra to wśród miłośników skradanek już swego rodzaju legenda. Przygody poruszającego się głównie w cieniu agenta Sama Fishera podane w techno-modernistycznym klimacie stworzonym przez Toma Clancy'ego doczekały się jak na razie czterech gier (piąta w drodze). Chaos Theory uchodzi za najlepszą z dotychczasowych części, bez wątpienia zasłużenie. Choć gra już kilka latek ma, to w dalszym ciągu wygląda nieźle. Animacje są dopieszczone, a sama grafika spokojnie wytrzymuje konfrontację z dzisiejszymi produkcjami. To w połączeniu ze świetnym udźwiękowieniem sprawia, że technikalia zdecydowanie w odbiorze nie przeszkadzają.


Siła Splinter Cella tkwi w kilku rzeczach. Widok z trzeciej perspektywy i bardzo fajnie przemyślane sterowanie (czemu nikt nie kopiuje pomysłu regulowania szybkości poruszania kółkiem myszy?) składają się na całkowicie intuicyjną obsługę postaci Sama. Misje rozgrywane na ciekawych, pełnych alternatywnych dróg i inteligentnych przeciwników mapach oraz gadżety na wyposażeniu Fishera pozwalają na zróżnicowaną zabawę i dają olbrzymie pole do popisu kombinatorom (takim jak ja :)), którzy chcą za wszelką cenę uniknąć użycia broni palnej. Tutaj przekradanie się między przeciwnikami, zwabianie ich w pułapki i ściąganie z balkonów daje bardzo dużo satysfakcji i nie jest łatwe. Na to nakłada się znakomity klimat technothrillera i terroryzmu nowej generacji. Najlepszą rekomendacją będzie jednak fakt, że gra powstała w 2005 roku, a do dnia dzisiejszego nie powstało nic, co mogłoby zagrozić jej pozycji w gatunku skradanek. Naprawdę grzechem jest nie wydać na nią tych 10zł.

Moja ocena:
9/10

Po skończeniu Chaos Theory miałem ochotę na więcej, więc na widok wyprzedaży kolejnej części Splinter Cella - Doubled Agent zatarłem ochoczo rączki. Gra nie ma najlepszych recenzji, ale co Sam Fisher, to Sam Fisher. Warto zagrać choćby dla użyczającego mu głosu Micheala Ironside'a :) Problem w tym, że w Doubled Agent tego głosu nie usłyszałem :/ Gra nie ma dźwięku i już. Google jako solucję podało instalację w domyślnym katalogu. A 12 giga wolnego miejsca na C: to chyba tylko właściciele kompów z marketów trzymają, tak więc gra poszła na półkę, a ja w zastępstwie zapolowałem na Allegro na wcześniejszą część Splinter Cella - Pandora Tomorrow. W międzyczasie jednak pojawiły się inne tytuły i Pandora (którą kiedyś już skończyłem) czeka sobie grzecznie na swoją kolej.

Hitman - Krwawa Forsa

Hitman to wyjątkowa seria o zabójcy pracującym na zlecenie łącząca w sobie elementy skradankowe (w mniejszości) z przebierankowymi (te dominują). Krwawa Forsa to najnowsza i ostatnia jak na razie część Hitmana, powstała w 2006 roku. Mechanika gry jest z grubsza podobna do tej ze Splinter Cella (widok TPP, interfejs), z tym że tutaj nie cień jest naszym sprzymierzeńcem, a przebranie. Zabawą nie jest samo zlikwidowanie celu, a zbliżenie się do niego i pozbycie się bez świadków lub upozorowanie wypadku. W jednej z moich ulubionych misji mamy wyeliminować gościa objętego programem ochrony świadków, mieszkającego na typowym amerykańskim przedmieściu, w domu silnie obstawianym przez FBI. Wejście frontowymi drzwiami nie wchodzi w grę, chyba że pozbędziemy się i przebierzemy za klauna, który nieopodal szykuje się do planowanej przez nasz cel imprezy. A może lepszym sposobem będzie ciche wdarcie się bocznym wejściem w stroju śmieciarza? Gdyby jednak postarać się nieco bardziej i zamiast nich zająć miejsce kelnera zajmującego się imprezowym cateringiem, to zyskalibyśmy dostęp do większej części domu bez wzbudzania podejrzeń. Hej, ale przecież chata jest obstawiana przez vana z agentami monitorującymi okolicę. Może by tak posłać im zatrute donaty i przebrać się za jednego z nich? A nie lepiej pieprzyć to wszystko, wziąć na misję snajperkę i skorzystać z domku na drzewie w ogrodzi sąsiadki naszej przyszłej ofiary?

Tak - wolność i multum możliwości to największa zaleta Hitmana. Tutaj każdą misję można przechodzić kilkanaście razy, ciągle robiąc coś nowego, innego. Gra nagradza nas za jak najcichszą eliminację celu - bez świadków, hałasu, postronnych ofiar i nagrań na kamerach. Gdyby jednak ktoś zechciał po prostu wziąć shotguna i wystrzelać wszystkich - wolna droga. Tutaj można wszystko. Na nic jednak nie zdałaby się ta wolność, gdyby same misje nie były ciekawe. A na tym polu Hitman: Krwawa forsa osiąga mistrzostwo. Tak świetnie zaprojektowanych i zróżnicowanych etapów próżno szukać w innych grach (moi faworyci - skalna rezydencja, parowiec i klub nocny).

Jeśli nie udało mi się jeszcze zachęcić do zakupu (całe 10zł w starej Kolekcji Klasyki i na Allegro), to jeszcze kilka peanów na cześć Hitmana :) Po pierwsze - fabuła. Krwawa Forsa to nie zbiór niepowiązanych ze sobą misji, tu wszystko jest znakomicie poprowadzone fabularnie aż nas do rewelacyjnego finału, z twistem godnym najlepszych seriali. Do tego cała gra zilustrowana jest jedną z najlepszych ścieżek dźwiękowych jakie słyszałem, w wykonaniu Budapesztańskiej Orkiestry Symfonicznej i legendy w branży - Jespera Kyda (który zresztą tworzył też muzyką do zwiastunów Splinter Cell: Chaos Theory). Grę warto włączać choćby po to, by posłuchać rewelacyjnej wersji Ave Maria rozbrzmiewającej w menu. Graficznie Hitman też ciągle daje radę.

Gra idealna? A owszem, choć zawsze znajdą się rzeczy do poprawki (zbyt często wykorzystywany motyw z żyrandolem, drobne błędy w AI, konieczność przejścia całej misji na przy jednym posiedzeniu, bo save'y w ich trakcie nie działają po restarcie gry), to Krwawa Forsa ma stałe miejsce w moim rankingu najlepszych gier ever i przynajmniej do czasu pojawienia się kolejnego Hitmana nic w tym gatunku jej nie pobije.

Moja ocena:
10/10

czwartek, 19 listopada 2009

It's not dead. Well, let say not completely...



Blog zamarł i ledwo dyszy już czwarty miesiąc. Odkąd pojawiła się córa czas wolny jest rzadkim przyjacielem i zdecydowanie za szybko kończącym swoją wizytę. Udzielanie się na blogu zawsze było na szczycie mojej piramidy Maslowa zatytułowanej "Czas dla siebie" - jeśli się wcześniej nie naimprezowałem, nie nagrałem i nie naoglądałem, to nie ma szans, bym z ochotą zasiadł do pisania :/ "Prosto z Ekranu" stało się więc porzuconym dzieckiem, które tylko sporadycznie doglądam dbając, by nie zdechło. Nic to. Trudno. Mała rośnie i wierzę naiwnie, że za kilka miesięcy czasu i ochoty przynajmniej na te 2-3 wpisy w miesiącu się znajdzie.

W ostatnim kwartale obejrzałem 3 filmy (!) Poza kiepskim District 9, o którym tu pisałem, był jeszcze gorszy The Taking of Pelham 123 (Metro strachu - druga z rzędu żenada autorstwa Tony'ego Scotta) oraz Top Gun :D Bieda straszna, na nowe recenzje filmowe więc nie liczcie.

Oglądam za to seriale (są krótkie, można się wyrobić w przerwach między płaczem a histerią). Poza zwyczajowym ciągnięciem Dextera (4. sezon jest spoko), Gotowych na wszystko (już nie mogę...) jedziemy od zera Sześć stóp pod ziemią. Pierwszy sezon mnie zachwycił. Teraz w połowie czwartego zastanawiam się czy dotrwam do końca. Ale szerszą relację zostawię na recenzję :) Zarzuciliśmy za to całkiem Heroesów. Pierwszy odcinek nowego sezonu zdecydowanie ułatwił mi decyzję, która krążyła po głowie już od dłuższego czasu.

Następny wpis zrobię więc o grach :) Od czasu zrezygnowania z grania w multi Call of Duty 4 udało mi się nawet parę tytułów ukończyć. Żadnych tam wielkich recenzji pisać nie będę, bo żmudne to i dla czytelnika nudne, ale paru zdań na temat każdej sobie nie odpuszczę.

poniedziałek, 21 września 2009

Dystrykt 9 / District 9




Choć od czterech lat Peter Jackson głównie wypoczywa, od czasu do czasu zerkając do scenariusza Hobbita, jego nazwisko ciągle jest synonimem dobrego widowiska, reklamą wystarczającą do wypromowania dowolnej produkcji. Wystarczyło wynaleźć oryginalną 6-minutową krótkometrażówkę, wspomóc jej twórcę sumą wystarczającą do nakręcenia pełnowymiarowego dzieła i podpisać się pod całością, by dość skromny, kręcony poza hollywódzkim nurtem film stał się jedną z najbardziej wyczekiwanych premier 2009 roku. Mało kto jednak planując wizytę w kinie pamięta, że nie Jackson, a Neill Blomkamp stał za kamerą Dystryktu 9 - reżyser w wielkim świecie filmu dopiero raczkujący i choćby dlatego zachowanie pewnej dozy nieufności jest zdecydowanie wskazane.

Główna oś fabuły może się podobać. Przed ponad dwudziestoma laty nad Johannesburgiem zawisł olbrzymi statek obcych. Po miesiącach bezskutecznych oczekiwań na kontakt, ludzie postanowili wedrzeć się do środka, gdzie zastali setki tysięcy umierających krewetkopodobnych przybyszów. Z myślą o ich przetrwaniu utworzono specjalny obóz, tytułowy Dystrykt 9, gdzie przez dwie dekady trzymani są w fatalnych warunkach. Bliska obecność tego swoistego getta, źródła przestępczości i silnych napięć międzygatunkowych spotyka się z ostrym niezadowoleniem ze strony mieszkańców miasta. Pada więc decyzja o wyeksmitowaniu obcych do nowego miejsca, tym razem z dala od siedlisk ludzi, gdzie ich obecność przestanie być problemem.

Trailery zwiastowały pseudodokumentalny styl narracji i tak początkowo jest w istocie. Historię kontaktu, migawki z życia dystryktu, przedstawienie bohaterów i próby eksmisji oglądamy niczym film wyprodukowany przez Discovery czy Planete. Blomkamp wykorzystał tu chyba wszelkie możliwe "pozafilmowe" sposoby obrazowania zdarzeń - od urywków telewizyjnych wiadomości, przez widoki z kamer przemysłowych, kamer stacjonarnie mocowanych na potrzeby wywiadu, po ujęcia "z ręki". Cały ten misz-masz zostaje jednak porzucony, gdy zawiązuje się właściwa akcja i żadnego z rejestratorów obrazu nie ma w pobliżu. Efekt ciekawy, choć początkowo mocno dezorientujący i niestety będący w dużej mierze sztuką dla sztuki. Owszem, kilka ujęć jest ciekawych, ale całość sprawia wrażenie wprawki dla reżysera, który chce pobawić się formą i montażem.

Rzeczą ciężką do przełknięcia zarówno dla przeciętnego widza, jak i miłośnika hard sci-fi, może być sposób przedstawienia obcych. Humanoidalne krewetki z oczami E.T., dostające świra na punkcie kociego żarcia i przejawiające zachowania oraz uczucia typowe dla ludzi, dość mocno utrudniają traktowanie filmu serio. Do tego większość z nich, to niepotrafiące powstrzymać agresji debile, dające sobą manipulować niczym inteligentniejsze małpki. Daleki jestem od dzielenia wizji tajemniczych szarych obcych z wielkimi czarnymi oczami, ale wizja Blomkampa kieruje Dystrykt 9 niebezpiecznie w stronę groteski. Bo czymże innym jest przykładowo mężna krewetka (tak nazywa się przybyszów w filmie), która jest świetnym tatusiem dla swojego rozkosznego synka, albo inny przedstawiciel tego gatunku, który tak łaknie whiskasa, że wpiernicza go razem z puszką?

Tutaj należałoby się zatrzymać i zastanowić, czy właśnie cały ten film nie jest jedną wielką zgrywą. Mamy tu ciapowatego bohatera, który oczywiście zmierzy się ze swoimi słabościami, karykaturalnych obcych, złą korporację łaknącą nowych technologii, do szpiku kości przesiąkniętego jadem przeciwnika wchodzącego do akcji w otoczeniu dymu, brutalnych Nigeryjczyków zjadających krewetki, by posiąść ich siłę, jest nawet strzelanie świnią (dosłownie) - tu tak naprawdę wszystko ociera się o pastisz, a całe to "dokumentalne" wprowadzenie jest... no właśnie, czym? Zabawą z widzem, by nastawić go na naśladującą rzeczywistość relację z bliskiego kontaktu 3-go stopnia po 20 latach, a potem brutalnie to wyśmiać? A może faktycznie jedynie ćwiczeniem początkującego reżysera, który rozszerza formę zaprezentowaną w swojej krótkometrażowej opowiastce?

Choć wiele osób na forach próbuje przyrównywać Dystrykt 9 nawet do Blade Runnera, ja widzę tutaj raczej miks klisz i schematów charakterystycznych dla kilku gatunków kina klasy B, w tym nawet kina familijnego - miks świadomy, momentami inteligentny i udanie obnażający powielane tysiące razy motywy. Ale nie oszukujmy się, Blomkamp to nie Tarantino, brak tu błysku, oryginalności (zabierzmy "obcą" otoczkę i co zostanie?) i prawdziwego poczucia humoru. Nadzieje na dobry film sci-fi uciekają szybko, zamiast tego zostaje średnio udany produkt, który można reklamować napisem "Hot Fuzz w krewetkach". Nie przekonuje mnie też stawianie obcych i ich getta jako alegorii obozów dla czarnych uchodźców, a wszelkich obostrzeń dla przybyszów za odwołanie do apartheidu. Ta analogia jest zamierzona i oczywista. Tyle, że jeśli miała ona jakiś cel, to 6-minutowym pierwowzorze. Tutaj zostaje całkowicie zbanalizowana przez idiotyczną akcję.

Nie można za to reżyserowi odmówić bezkompromisowości w przedstawianiu przemocy. Ciała eksplodują tu niczym mydlane bański, a członki walają się rozdeptywane po ziemi. Wszystko to jednak (może poza scenami egzekucji) podane jest z pewnym przymrużeniem oka, niczym w grach komputerowych, jakby nad całością unosił się duch Jacksona trzymający w ręku kopię Martwicy Mózgu. Zdecydowanie to jednak miła odmiana po ostatnich Terminatorach i innych bezkrwawych blockbusterach skierowanych do 13-latków. Z brutalnością ładnie współgrają efekty specjalne. Mimo iż jest ich dużo, to nie rzucają się bardzo w oczy, wypadają naturalnie i daleko im od irytującej sztuczności chociażby Transformerów. Podobnie bez zarzutu prezentuje się muzyka, choć oglądając slumsy z podniebnej perspektywy przy afrykańskich dźwiękach miałem wyraźne poczucie deja vu - Helikopter w ogniu sam nasuwał się na myśl.

Ocena Dystryktu 9 nie jest łatwa. Na pewno film ten nie jest tym, czym miał być według trailerów. Science-fiction z niego kiepski - pełny absurdów, nieprawdopodobieństw (wielokrotnie przeszukiwani obcy, nie mający prawa do posiadania broni, bez problemu sprzedają wielkiego mecha), z irytującym bohaterem i oklepaną fabułą. Jako parodia/pastisz (a więc patrząc z przymrużeniem oka) jest już lepiej, ale dalej to nie jest poziom, który można by z czystym sumieniem polecić. Jako kino z przesłaniem gubi się pretekstowym potraktowaniem ważnych kwestii, wykorzystując je jedynie instrumentalnie do zbudowania klimatu.

Swego czasu zwróciły moją uwagę dwa filmy reklamowane na plakatach przy użyciu nazwiska Tarantino - Oldboy i Hostel. O ile ten pierwszy okazał się faktycznie warty wsparcia mistrza, tak Hostel był całkowitym nieporozumieniem. Podpisywany nazwiskiem producenta, Petera Jacksona, Dystrykt 9 postawiłbym gdzieś pośrodku. Obejrzeć można, przegapić też - nic się nie stanie. Jacksonowi wielkiej ujmy nie przynosi, ale mógł z pewnością włożone w film pieniądze ulokować lepiej. Jak dla mnie spore rozczarowanie.

Moja ocena:

5/10

wtorek, 21 lipca 2009

The Shield / Świat gliniarzy




Jakiś czas temu The Times opublikował listę najlepszych amerykańskich seriali z ostatnich lat. Mając ochotę na coś "policyjnego" przerobiłem najpierw cały sezon pierwszego na liście The Wire. To świetna, realistyczna produkcja pokazująca pracę policji w niezwykle szczegółowy sposób. W jej największej zalecie, tkwi jednak i największa słabość - bywa nudno, niespiesznie i trudno o bakcyl "jeszcze jednego odcinka". Do The Wire na pewno jeszcze wrócę, zanim jednak wziąłem się za drugi sezon, postanowiłem sprawdzić coś nieco bardziej żwawego - 9. na tej liście The Shield. I zassało mnie (i moją żonkę) na pełne 7 sezonów.

Policyjny posterunek w walącym się budynku dawnego kościoła, Farmington, Los Angeles - dzielnica znajdująca się w całości pod kontrolą gangów. Obok standardowych mundurowych i detektywów stacjonuje tam dość niezwykły czteroosobowy zespół - Grupa Uderzeniowa, jednostka, która ma odgórne przyzwolenie na przymykanie oka na przepisy, liczy się tylko skuteczność. Dowodzi nią Vic Mackey (Michael Chiklis), niski, łysy, prymitywny i naładowany testosteronem glina - uzależniony od adrenaliny, nie znający sytuacji bez wyjścia, w którym umięśnione grupy meksykańskich dealerów budzą mniej więcej taki respekt, jak w przeciętnym policjancie jarający trawkę gimnazjaliści. Kocha swoją robotę i kocha ludzi, z którymi pracuje. Jego Strike Team jest niczym mafijna rodzina - zawsze mogąca na siebie liczyć i pomagająca sobie nawet w najbardziej ryzykownych sytuacjach. A tych nie brakuje, bo co prawda Grupa Uderzeniowa dba o względny spokój na ulicach i dokonuje spektakularnych aresztowań, wszystko to jednak przykrywka dla ich przestępczej działalności, wymuszeń na gangach, a nawet uciekania się do morderstw, jeśli tylko tego wymaga interes lub bezpieczeństwo zespołu.

Pilot The Shield robi wrażenie. Skorumpowani policjanci, brak jakiejkolwiek poprawności politycznej w dialogach i rewelacyjny zwrot akcji w końcówce - tego nie widzi się często w serialach. Potem jest jednak nieco gorzej, jakby producenci przestraszyli się ostrej wymowy filmu i mieli wątpliwości, czy publiczność zostanie przyciągnięta na dłużej przez tak negatywnych bohaterów. Stąd lekkie zmiękczenie tonu powodujące poczucie, że Vic z pilota, to nie ta sama postać, którą później oglądamy przez kolejne 7 sezonów. Dość szybko rzucają się też w oczy inne wady serialu. Szybki, rwany montaż, choć efektowny, często jest tylko zasłoną dla dziur scenariuszowych i braku logiki. Wszystko jest podporządkowane akcji i o jakimkolwiek realizmie nie może tu być mowy (co szczególnie mocno czuć po The Wire, skupionym na proceduralnych przeszkodach w życiu policjanta). Kuleje też nieco aktorstwo (ale to zarzut tylko do części obsady, głównie członków Grupy Uderzeniowej), choć pod tym względem widać progres z każdym sezonem.

Największą dla mnie wadą było jednak zbytnie odsunięcie w cień głównego wątku. Szczególnie mocno odczułem to w pierwszych dwóch sezonach, gdzie skupienie na problemach "odcinkowych" jest za duże. Nie sprzyja to zaangażowaniu widza (ale to może być moje indywidualne odczucie, nigdy nie lubiłem seriali, gdzie każdy odcinek jest o czymś innym). Począwszy od sezonu trzeciego jest już lepiej, ale tam z kolei widać jak na dłoni brak umiejętności wykorzystania budowanego przez wiele epizodów napięcia do nakręcenia emocjonującej sceny kulminacyjnej. Skoro bohaterowie planują szczegółowo skok na kasę armeńskiej mafii przez kilka miesięcy, to zwykłą stratą potencjału jest zakończenie tego w 30-sekundowej banalnej strzelaninie.

O tych zarzutach można jednak całkowicie zapomnieć począwszy od sezonu piątego. The Shield to doskonały przykład, że poziom serialu można rozwijać, zamiast rozmieniać go na drobne (vide Lost). Po niezbyt udanym eksperymencie z gwiazdą (Glenn Close), którą zatrudniono do sezonu czwartego, nie bardzo wiedząc co z nią robić, twórcy sięgnęli do najwyższej półki, ściągając do obsady Foresta Whitakera. Od tej pory The Shield nabiera prawdziwych rumieńców. Główny wątek zostaje wyciągnięty na plan pierwszy, całkowicie dominując serial. Pojedynek między Vikiem, a depczącym mu po piętach agentem Kavanaugh (Whitaker właśnie) to czysta serialowa poezja. Potem jest jeszcze lepiej, aż do naprawdę rewelacyjnego zakończenia całej serii. Tak ciężkiego, przytłaczającego wręcz klimatu nie czułem już dawno w żadnej produkcji telewizyjnej, czy nawet kinowej. Nie brak tu zaskoczeń i ciągłych zwrotów akcji, ale o sile 7. sezonu decyduje przede wszystkim znaczne udramatycznienie całej produkcji. Skupienie się na postaciach w sytuacjach już ekstremalnych, częściowe odrzucenie błyskawicznego montażu na rzecz długich, pełnych emocji scen - tu po prostu widać spójną wizję na niezapomniany epilog. A ten robi wrażenie i trudno po nim zasnąć. Aż szkoda, że od początku nie kręcono The Shield w tym tonie.

Świat gliniarzy wciąga jak mało który serial. Jest brutalnie (o tym aspekcie The Shield można by napisać osobny tekst - jest tu wszystko, od palenia żywcem, po obcinanie nóg), niepoprawnie politycznie i zaskakująco. Choć momentami drażni uproszczeniami, to każdy kolejny sezon jest lepszy od poprzedniego (z wyjątkiem słabszego czwartego) prowadząc aż do genialnej końcówki. Ostatnie trzy sezony to prawdziwa uczta dla fana seriali, która całkowicie usprawiedliwia 9. miejsce na wspomnianej liście Times'a. Polecam wszystkim.

piątek, 17 lipca 2009

ofilmie.pl




Na ofilmie.pl pojawiła się moja recenzja Zack i Miri kręcą porno. Tak rozpoczyna się moja współpraca z redaktorami tej strony, mam nadzieję, że długa i owocna :) Dla mnie taki transfer to nie tylko duża szansa na naprawdę robiącą wrażenie liczbę czytelników, ale też szansa wzięcia udziału w ciekawych dyskusjach, analizach, a nawet audycjach radiowych - na to na blogu szans niestety nie ma. Większość tekstów jest naprawdę na poziomie, będę musiał mocno się starać :)

Ale ta zmiana nie powinna wpłynąć na funkcjonowanie Prosto z Ekranu, za bardzo lubię swojego blogaska :) Będę go dalej rozwijał, próbując to jakoś razem pogodzić, co najprostsze (biorąc pod uwagę spodziewaną za 2-3 tygodnie na tym świecie córę) na pewno nie będzie. Tak więc zaglądajcie tutaj i dodajcie koniecznie do zakładek ofilmie.pl. Jak tylko się dostosuję do nowej sytuacji, postaram się by moja pisanina była na tej stronie widoczna.