sobota, 16 maja 2009

What just happened / Co jest grane?




Barry Levinson lubi kręcić filmy, które w humorystyczny sposób pokazują absurdy pewnych procesów czy środowisk. Czasem wychodzi mu to genialnie (Good Morning, Vietnam), czasem "tylko" dobrze (Fakty i akty), zawsze są to jednak obrazy interesujące. Nie inaczej jest w przypadku What just happened, gdzie bierze się za bary ze środowiskiem producenckim Hollywood.

Cały film to esencja kilku dni kariery producenta filmowego Arta Linsona (Robert de Niro). Choć uznany jest za ścisłą czołówkę branży, to z pewnością jego życie trudno nazwać sielanką. Niemilknąca komórka, wieczne problemy z byłymi żonami, użeranie się na planie z Brucem Willisem, który ubzdurał sobie, że nie zgoli pokaźnej brody, czy konieczność robienia dobrej miny do złej gry, gdy wytwórnia żąda zmiany kontrowersyjnego zakończenia w gotowym już filmie z Seanem Pennem (świetny motyw) - ot codzienność hollywódzkiego producenta :) Aż dziw bierze, że w tym zawodzie da się wytrzymać więcej niż miesiąc.

Ktoś mógłby powiedzieć, że film koloryzuje i wyolbrzymia ku uciesze widzów sposób funkcjonowania tamtejszego światka. Należy jednak pamiętać, że Linson to postać autentyczna (wyprodukował m.in. Fight Club i Gorączkę), będąca zresztą autorem scenariusza do Co jest grane?. Przedstawione w nim wydarzenia prawdziwe z pewnością nie są, jednak czuć, że Linsonowi zależało na jak najbliższym prawdy obrazie, choć ukazanym z dużym, pełnym humoru dystansem. I to mu się w pełni udaje. Obserwowanie, jak powodzenie wielkiego filmowego projektu może zależeć od kaprysu gwiazdy, podobnie zresztą jak kariera zdolnego reżysera od wymagań zachowawczych, uzależnionych od statystycznych wskaźników sponsorów, dostarcza masę frajdy i jest najzwyczajniej w świecie ciekawe. Nie ma tu jakiejś wielkiej analizy, ale też Levinson w żadnym filmie nigdy jej nie próbował. Robi to, co umie najlepiej - wskazuje absurdy śmiejąc się z nich, działało to rewelacyjnie w Good Morning, Vietnam, działa całkiem nieźle i tutaj. Film dzięki temu nabiera lekkości, ale też skłania ku refleksji, jacy to ludzie pasą nas kinową rozrywką i decydują co ma nam się podobać.

De Niro, który w ostatniej dekadzie upadł tak nisko, że po prostu żal było momentami patrzeć (Godsend, Hide and seek), wreszcie pokazał, iż ciągle tkwi w nim kupa talentu. W rolę Linsona wciela się wręcz koncertowo. Oby to był początek okresu, w którym zacznie czytać scenariusze przed wyrażeniem zgody na rolę w filmie. Mnie jednak najbardziej zaskoczył Bruce Willis. Nie wiem na ile jego wizerunek z filmu to autoportret, ale jeżeli faktycznie jest tak impulsywnym, upartym i zdziecinniałym facetem, to do tych cech należałoby jeszcze dodać fenomenalny dystans do własnej osoby. Brawa za granie samego siebie, ma mój dożywotni szacun :)

Na Filmwebie What just happened ma delikatnie mówiąc niską średnią ocen, niewiele lepiej jest na imbd.com. Z ciekawości przebrnąłem przez kilkadziesiąt komentarzy niezadowolonych i poza wyczerpującymi uzasadnieniami w rodzaju "Kicha!", większość osób za największą wadę filmu wskazywała fakt, że to nie jest śmieszna komedia, że szli do kina się rozerwać, spodziewając się czegoś w rodzaju Poznaj moich rodziców (na co z pewnością miał wpływ polski plakat). No cóż, ja mogę tylko dziękować Levinsonowi, że jego dzieło do tego filmu podobne nie jest. Na pewno nie jest to "śmieszna" (inaczej) komedia. Jak ktoś lubi filmy ze Stillerem, lepiej niech obejrzy dość w ogólnym zamiarze (i tylko w nim) podobne Jaja w tropikach. Ci, którzy na Stillera patrzeć nie mogą, niech nie zrażają się ocenami i śmiało oglądają Co jest grane?. Żałować nie powinni.

Moja ocena
7,5/10

1 komentarz:

Unknown pisze...

W sumie całkowicie się z Tobą zgadzam. Fajna lekka komedia, z kilkoma genialnymi motywami do tego ukazująca w (prawdopodobnie) niezbyt krzywym zwierciadle kulisy powstawania filmów w holiłud. Ja się pośmiałem i film wspominam miło.