środa, 27 sierpnia 2008

Deliverance / Wybawienie





Uwielbiam kino lat 70-tych. Koniec z naiwnymi (co nie znaczy, że złymi) obrazami w stylu Śniadania u Tiffany'ego - w erze wojny wietnamskiej nie było już na to miejsca. Zamiast sympatycznych opowiastek próba zbadania tego co ludzkie - emocji, instynktów, postaw w krytycznych sytuacjach. Żadnych ozdobników w postaci efektów specjalnych, żadnych wymuskanych choreograficznie walk i strzelanin, tylko człowiek i świat zmuszający do ekstremalnych rozwiązań. Lata 70-te stały się okresem największej brutalizacji kina, przy jednoczesnym zachowaniu dużej dozy realizmu. Zapewniało to ówczesnym filmom hollywoodzkim, niespotykaną nigdy wcześniej i chyba nigdy potem autentyczność. Niestety z czasem kolejne klony Rambo sprowadziły przemoc w kinie do roli groteskowej błyskotki.

Taksówkarz, Ojciec Chrzestny, Łowca Jeleni, Czas Apokalipsy, filmy Peckinpaha - długo można by wymieniać filmy z tego okresu, które przeszły do historii, i które chyba nigdy się nie zestarzeją. Do tego grona można swobodnie doliczyć Wybawienie (Deliverance) Johna Boormana, film robiący dziś nie mniejsze wrażenie niż 36 lat temu. Scenariusz jest bardzo prosty - grupa 4 przyjaciół wyrusza na spływ rzeką, której koryto ma wkrótce zniknąć pod metrami wody olbrzymiego zalewu. Rzeka jest dzika i nieprzewidywalna, podobnie jak zamieszkujący jej brzegi miejscowi mieszkańcy, dla których wypachnieni przybysze z dużego miasta zawsze będą niechcianymi gośćmi.

Walka z żywiołem rzeki, nieprzyjaznym otoczeniem, własnym strachem, słabościami, rosnącą paranoją oraz lękiem przed śmiercią i więzieniem - wszystko to pokazane na sucho, z perspektywy biernego obserwatora, a mimo to robiące naprawdę spore wrażenie. Film ma kapitalny klimat, budowany bardzo oszczędnymi środkami. Muzykę zastępują tu dźwięki natury, kamera nie szczędzi nam zbliżeń na grymasy twarzy bohaterów, a sceny w wodzie w zdecydowanej większości były kręcone bez użycia kaskaderów (poza tymi ekstremalnymi). Aktorzy (Jon Voight, Burt Reynolds, Ned Beatty, Ronny Cox) grają zresztą bardzo dobrze, co nie było łatwe biorąc pod uwagę konwencję filmu.

Niby taka banalna historia, a Boormanowi udało się z niej naprawdę sporo wydusić. Uniknął nawet, tak charakterystycznej dla dzisiejszego kina łopatologiczności. Tu bohater nie tłumaczy przez 5 minut, co zamierza za chwilę zrobić, nikt z offu nie mówi nam, co się dzieje na ekranie - mamy za to pytania pozostawione bez odpowiedzi i ten klimat, który zostaje w głowie długo po sensie. Naprawdę warto sobie ten film przypomnieć. W telewizji raz na jakiś czas go puszczają, a i inne sposoby nie zawodzą, co w przypadku starszych filmów częste nie jest ;) Zdecydowanie polecam.

Moja ocena:
8,5/10

Brak komentarzy: