wtorek, 31 marca 2009

Frost / Nixon




Odkąd Amerykanie męczą się w Iraku i Afganistanie (a może nawet dłużej) nie powstał chyba żaden porządny dramat polityczny, którego akcja rozgrywała by się wśród najwyższych szczebli władzy, a mi nieco już brakuje klimatu Białego Domu, Kongresu, wielkiej polityki i konfrontacji mocnych, dzierżących władzę charakterów (pomijam tu niedawne W. Stone'a, którego nie mam ochoty oglądać). Frost/Nixon wydawał się filmem doskonale nadającym się do tego, by tę pustkę wypełnić.

Teoretycznie spełnia wszelkie ku temu przesłanki. Mamy historię opartą na faktach, która dosyć mocno odcisnęła się w annałach zarówno historii USA, jak i historii telewizji. Pojedynek cwanego, słynnego dziennikarza i starego, przebiegłego lisa, mocno jednak wykrwawionego aferą Watergate i koniecznością ustąpienia ze stanowiska prezydenta Stanów Zjednoczonych. Wszystko na oczach milionów telewidzów, oczekujących igrzysk zakończonych przyznaniem się Nixona do winy i przeproszenia za nadużywanie władzy. To wspaniały materiał na film trzymający w napięciu, nakreślający głębokie charaktery i analizujący fascynujące zjawiska. Fakt, że finał przedstawionych wydarzeń jest znany każdemu zainteresowanemu tematem nie powinien na to negatywnie wpływać. Niestety materiał został wykorzystany połowicznie.

Film Rona Howarda można podzielić na dwie wyraźnie oddzielone od siebie części. Pierwsza pokazuje wszystko od narodzenia się pomysłu, przez przygotowania do wywiadu, szukania sponsorów, stacji tv, która to puści itp. W tej części film ogląda się świetnie, zakulisowe rozgrywki wciągają, a częste i dobrze wplecione przebitki z autentycznych relacji z tego okresu dodają wrażenia autentyczności. Nieco szalone i wydawałoby się naiwne działania Frosta, gospodarza talk-showów, który nagle wymyśla sobie pojedynek z prezydentem USA, są fajnie pokazane i rozpalają apetyt na samą konfrontację.

Ale ta niestety zawodzi na całej linii. Na to składa się kilka czynników. Przede wszystkim tu nie można mówić o żadnym pojedynku. Frost przedstawiony jest jako średnio rozgarnięty i pozbawiony charyzmy amancik. O ile starania o wywiad jakoś mu wychodzą, to same nagrania wyraźnie traktuje jako zło konieczne, całą swoją uwagę koncentrując na spłacie pokaźnych długów, które musiał zaciągnąć, by w ogóle rozmowa z Nixonem się odbyła. Jest rozkojarzony, nieprzygotowany i sprawia wrażenie, jakby się zastanawiał, co on w ogóle tam robi. Grający go Michael Sheen psuje tą nieciekawie nakreśloną postać jeszcze bardziej, dając momentami popis aktorskiej nieudolności. Cały jego acting opiera się na zniecierpliwionym wyrazie twarzy i uśmiechu dziwnie przypominającym Jacka Nicholsona. Nie wiem, jakim człowiekiem był prawdziwy Frost, ale ten filmowy nie dałby rady przeprowadzić porządnego wywiadu z Czarkiem Pazurą czy Dodą.

Gdzie mu tam do Nixona - pełnego inteligencji, sprytu i uroku człowieka doświadczonego przez życie. Nixon zjada Frosta na śniadanie pod każdym względem. Na grającego go Franka Langellę patrzy się z przyjemnością. Czuć aurę prawdziwego mentora, który jednak jest wystarczająco żywotny, by dać sobie radę wśród młodych rekinów showbiznesu. Nominacja do Oscara za tę rolę w stu procentach zasłużona. Tyle, że i tu wychodzi problem przy porównaniu bohatera z autentycznym pierwowzorem. Nixon według Howarda to prawdziwy mąż stanu, na pierwszy rzut oka niemal pozbawiony wad polityk. Owszem, ma grzechy na koncie, ale ich żałuje, chciał dobrze. Jak to się ma do obrazu człowieka, który nie wahał się podjąć próby manipulacji podczas kampanii wyborczej, łamał prawo międzynarodowe w Kambodży i doprowadził do największego kryzysu zaufania do rządu i urzędu prezydenta w historii Stanów Zjednoczonych? Czy mówimy o tych samych osobach?

W jaki więc w ogóle sposób udało się bezbarwnemu dziennikarzynce zmusić Nixona do przyznania się do nadużyć władzy i przeprosin? Howard daje odpowiedź prostą. Zasługą Frosta było samo doprowadzenie do serii wywiadów. To nie była konfrontacja, to była rzeź dokonana przez Nixona, który jednak gryziony wyrzutami sumienia cały czas czekał na furtkę do wyznania win. Frost taką furtkę mu otworzył. Dzięki temu prezydent mógł sobie ulżyć, dopełniając niemal nieskazitelny filmowy wizerunek. Nie było w tym dramaturgii, napięcia, czy zaskoczenia. Tylko uczucie ulgi człowieka zmęczonego już ciężarem noszonego brzemienia.

Szkoda. Świetny materiał wygładzony do granic możliwości. Zamiast politycznego rozrachunku, analizy, czy porywającego filmowego pojedynku mamy polityczną poprawność i wyszlifowane wszelkie kanty niczym w Pięknym umyśle (jedno z poprzednich dokonań Howarda). Stracona szansa, choć na pewno nie jest to film zły. Mamy świetną rolę Langelli, jest dobra pierwsza połowa filmu i całość ogląda się płynnie i bez dłużyzn. Ale jest też tragiczna rola Sheena, zawiedzione nadzieje i dość mocno rażące uproszczenia w konstrukcji postaci. Jako filmidło zapewniające wieczorną rozrywkę mówię filmowi "tak", ale jako dramat polityczny najzwyczajniej w świecie nie daje rady. To po prostu kolejny ugrzeczniony film Howarda - na pewno nie tak zły jak Kod da Vinci, ale gdzie mu tam do werwy z jaką kręcił kiedyś Ognisty podmuch, czy Okup...

Moja ocena:
7/10

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

efficyHex xaikalitag Weettrainny [url=http://usillumaror.com]iziananatt[/url] Kadorourb http://gussannghor.com Eurowlylult