wtorek, 2 września 2008

In Bruges / Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj




Jest taki specyficzny gatunek filmów, który powstał na kanwie filmów Tarantino (czy sięgając wcześniej, nawet Sergio Leone), a potem został rozpropagowany przez produkcje Guy'a Ritchie'go (Porachunki, Przekręt), Świętych z Bostonu itp. Szybka, zakręcona akcja, błyskotliwe dialogi i charakterystyczny lekki klimat - coś raczej trudnego do zdefiniowania, ale z pewnością wyczuwalnego dla każdego kinomaniaka. Stworzenie naprawdę dobrego filmu utrzymanego w podobnej konwencji jest trudne, o czym przekonał się sam Ritchie (kręcąc żenujący Revolver), jak i jego naśladowcy (chociażby kiepściutki Intermission z Colinem Farrellem). Gdy w sieci pojawiły się trailery Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj, byłem przekonany, że pojawiło sie wreszcie coś na poziomie. I faktycznie - film jest dobry, tyle, że ocierający się dość mocno o inną nieco bajkę.

Z góry mówię, że ci, którzy szukają zakręconej jazdy bez trzymanki nie mają w tym filmie czego szukać. Zarówno trailer (przynajmniej ten widziany przeze mnie), jak i tytuł (polski, nie oryginalny) mają za zadanie chyba jedynie wprowadzić widza w błąd. Przez cały seans padają może ze trzy strzały, a akcji przez większość czasu bliżej tempem do Przeminęło z wiatrem niż Przekrętu. Nie tego oczekiwałem, w żadnym wypadku nie mogę jednak powiedzieć o rozczarowaniu.

Dwóch zawodowych morderców, prawdziwych przyjaciół zostało wysłanych do Brugii, gdzie jeden (Colin Farrell) z nich ma się otrząsnąć z przypadkowego zabicia dziecka, a drugi (Brendan Gleeson) ma mu w tym otrząśnięciu pomóc. Obaj czują jednak, że wycieczka ta ma głębszy cel i z niepokojem czekają na wiadomość od swojego niezrównoważonego i budzącego grozę szefa (Ralph Fiennes). Tak czekają, czekają, kłócą się, rozmawiają, zwiedzają piękne miasto, walczą z wyrzutami sumienia i niemocą podjęcia decyzji - a widz czeka razem z nimi, wsiąkając w klimat ośnieżonej Brugii, wsłuchując się w świetną muzykę i wyczekując nieuniknionej konfrontacji.

Twórcy filmu, Martinowi McDonagh'owi (dla którego był to dopiero drugi film), udała się rzecz niecodzienna. Wyjątkowo sprawnie zlepił dwa gatunki, dwa przeciwstawne wydawałoby się klimaty - dramatu i ten jeszcze chyba nienazwany, o którym pisałem w pierwszym akapicie. Przenikają się one w każdej niemal scenie, nigdy ze sobą się nie gryząc. Sprawia to, że In Bruges ma wartości nie tylko rozrywkowe - wyzwala u widza znacznie większe spektrum emocji niż takie Porachunki. Owszem nie brak tu scen słabszych, nie wpływają one jednak na ogólną ocenę. Choć tempo jest powolne, film wciąga, angażuje i pochłania specyficzną atmosferą oczekiwania. Pokryte śniegiem belgijskie miasto czaruje, będąc czymś więcej niż zwyczajowym miejskim tłem. Do tego świetnie grają aktorzy. Klasa Gleesona i Fiennesa jest znana (Fiennes przesadził jednak z odchudzaniem, wygląda na chorego), talent udowadnia tu przede wszystkim świetny Farrell. Po raz kolejny pokazuje, że wciskanie go w garnitur z nakazem udawania inteligenta jest robieniem mu krzywdy. To aktor wręcz stworzony do ról nierozgarniętych i dość prymitywnych narwańców. Dręczony wyrzutami i myślami samobójczymi, szukający bliskości i zrozumienia morderca jest w jego wykonaniu znakomity. Być może to najlepsza kreacja w jego dotychczasowej karierze, która, trzeba jednak przyznać, w zbyt ambitne dzieła nie obfituje.

Wyszło coś całkiem odmiennego od przedseansowych nadziei i trzeba przyznać, że wyszło świetnie. Nie jest to film, o którym będzie się mówić za parę lat, ale jeżeli zobaczę go kiedyś dodanego do jakiejś gazety, to bez wątpienia tę gazetę kupię. Zdecydowanie film polecam, a dalsza kariera McDonagha idzie pod moją lupę - podejrzewam, że jeszcze nie raz o tym reżyserze usłyszymy.

P.S. Miałem przy okazji tej recenzji poruszać problem polskich tytułów, gdyż przetłumaczenie In Bruges na Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj uważam za wyjątkowo kretyńskie. Ale szanowny kolega m010ch powstrzymał mnie, wskazując oryginalne hasło reklamowe tego filmu, którego użył tłumacz (dzięki za zwrócenie uwagi;)). Niemniej dalej uważam, że tak skonstruowany tytuł nie ma nic wspólnego z filmem i najzwyczajniej w świecie wprowadza widza w błąd.

Moja ocena:

8/10

1 komentarz:

MJ pisze...

O - kolega BLeszczynski wymienił moją ksywę :> Znowu mogę poczuć się jak mikrocelebryta ;>

Co do filmu - naprawdę dobry i naprawdę zaskakujący. Rewelacyjne aktorstwo i świetny scenariusz. A przeskok tempa i natłok wydarzeń w ostatnich kilkudziesięciu minutach potrafi zakrecić w głowie (R. Fiennes jest stworzony do roli badguy'ów!).

Polecam, bo takie filmy trzeba polecać. Ten rodzaj X muzy raczej nie ma jakichś większych szans na komercyjny sukces, ale z drugiej strony... czy to nie lepiej?