wtorek, 3 lutego 2009

The Wrestler / Zapaśnik




Darren Aronofsky robił filmy nieszablonowe, eksperymentował z formą i treścią, potrafił tworzyć niepowtarzalne sceny oszałamiające widza siłą swojego przekazu. W końcu jednak przekombinował tworząc niestrawne, pełne new age'owskiej, nachalnej retoryki Źródło. Bardzo krytyczne przyjęcie tego filmu przez recenzentów i widzów było dla Aronofsky'ego niczym zimny prysznic. Chyba nawet zbyt zimny, bo całkowicie porzucił eksperymentowanie na rzecz sprawdzonych wzorców. Tak powstał Wrestler. Efekt - Złoty Lew w Wenecji i ogólne pochwały. Czy faktycznie jednak ten film jest aż tak dobry?

Scenariusz jest do bólu standardowy. Była gwiazda sportu, której blask dawno już przygasł, musi znaleźć sobie nowe miejsce w świecie. Starzejące się ciało, zrujnowane życie osobiste i poczucie własnej wartości budowane jedynie wokół ciągle reanimowanej kariery - wiele razy podczas seansu nasuwały mi się porównania chociażby do ostatniego Rocky'ego. Aronofsky z pewnością zdawał sobie z tego sprawę, dlatego, by nadać swojemu dziełu cech oryginalności, jego bohaterem uczynił wrestlera - zapaśnika, którego zadaniem jest nie tyle walczyć, co bawić gawiedź wyreżyserowanymi pojedynkami na ringu (i poza nim), pełnymi efektownych, ale markowanych ciosów.

"Sport" ten jest jednym z symboli głupoty przeciętnego amerykańskiego obywatela (poza USA wielką popularnością się nie cieszy), co w zderzeniu z poważnym potraktowaniem tematu daje ciekawy efekt. Aronofsky nie szczędzi zakulisowych szczegółów, potęgując wrażenie absurdalności wrestlingu. Jednocześnie zawodnicy ukazani są jak najbardziej serio, dzięki czemu mamy niecodzienny kontrast. Patrzenie na tych umięśnionych tatuśków budziło we mnie współczucie. Hermetyczny, naładowany sterydami świat i ulotne chwile chwały totalnie nie przygotowują ich na zmierzenie się z czymś tak codziennym, jak zawał. Zabrać im wrestling, a zostają z niczym - rodziny dawno już rozbili, pieniądze przećpali, a nic poza udawaną walką robić nie potrafią.

Zresztą nieubłagany wpływ czasu nie dotyka tylko bohatera, ale też jedyną bliską mu osobę - podstarzałą, choć ciągle jeszcze atrakcyjną striptizerkę, której częściej zdarza się już być obiektami drwin niż męskich uniesień. Niecodzienna to para - on wrestler o sypiącym się zdrowiu, ona striptizerka, która czuje, że czas zacząć się szanować. Oboje desperacko szukają fundamentu, na którym można by oprzeć nowy rozdział swojego życia. Strach i lata przyzwyczajeń nie są jednak przeszkodami łatwymi do obejścia.

Historia i sposób jej ukazania są proste, a patrząc na dorobek Aronofsky'ego wręcz prostackie. Choć wyciska on ze scenariusza naprawdę dużo, to mocno doskwiera tu wtórność i brak jakichkolwiek odkrywczych wniosków. Mniej więcej w połowie seansu zacząłem odczuwać, że ten w gruncie rzeczy niezły film jedzie tak naprawdę na aktorstwie. Marisa Tomei jako stripizerka jest świetna jak zawsze, ale prawdziwy show należy do Mickey'a Rourke'a. Kiedyś bożyszcze kobiet, dziś dziwaczne monstrum o twarzy rozjechanej przez czołg. Aronofsky umieścił go w roli jego życia - film wygląda wręcz, jakby był skrojony specjalnie pod niego. Od czasu Heatha Ledgera i jego Jokera żadna rola nie zrobiła na mnie takiego wrażenia.

Wrestler pełny jest bólu i wiszącej w powietrzu tęsknoty - za sprawnością, urodą, seksapilem, nawet za latami 80 i rządzącą wówczas muzyką. Tempo jest niespieszne, klimat znakomicie budowany, dialogi dobre, a sceny przekonywujące (choć motyw z córką można bylo zrobić lepiej). Nawet wygibasy i prężenie się na ringu tych długowłosych, farbowanych i naświetlonych solarium mężczyzn pokazane są z pełnym szacunku i swoistej sympatii namaszczeniem

Gdyby jednak wyrzucić z planu Rourke'a, dzieło Aronofsky'ego byłoby filmem co najwyżej poprawnym i ciekawym głównie ze względu na nietypową dyscyplinę sportu. Z Rourkem historia zmagającego się ze światem i własnym ciałem zapaśnika wydaje się autentyczna i robi duże wrażenie. Złoty Lew dla tej produkcji to przegięcie, świadczące o wyjątkowo słabym filmowym roku - Mickey'owi należą się wszelkie laury, Wrestlerowi już nie. Film zdecydowanie warto jednak zobaczyć, żałować nikt nie będzie.

Moja ocena
8/10

5 komentarzy:

Marcin Łuczak pisze...

Nie miałem okazji obejrzeć Wrestlera, ale w najbliższym czasie to na pewno nadrobię. Obejrzę go przede wszystkim dla Rourke'a. Już zwiastun do filmu znakomicie tworzy klimat i pokazuje, że MR jednak umie grać.

A już w 2010 Robocop według Darrena.

Unknown pisze...

W stu procentach zgadzam się z Twoją recenzją - jak zwykle zresztą:)

Zaczyna mnie to powoli nieco przerażać (nie znam lepszego polskiego odpowiednika creeping out) :-)

Czekam na kolejne!
Pozdro

BLeszczynski pisze...

Hej.

W takim razie obiecuję napisać wkrótce coś na tyle niepoprawnego, że się nie zgodzisz ;) Benjamina Buttona oglądałeś? Moja recenzja raczej odbiega od kanonu, więc może tam? :)

Również pozdrawiam,
BL

Unknown pisze...

Tego poprzedniego komenta to pisałem ja. Nie wiem czemu podpisane jest jako Michał. Chyba byłem zalogowany nie na tym koncie co trzeba..

Co do Buttona to jeszcze nie widziałem. Czeka na koniec sesji:)

A jak można mieć prośbę, to bardzo chętnie przeczytałbym Twoją recenzję nowego Star Treka.
Nie wiem, czy wybrać się na niego do kina i Twoje zdanie, ze względu na zadziwiające podobieństwo gustów, może okazać się decydujące :)

BLeszczynski pisze...

Star Treka nowego nie widziałem jeszcze, do kina się nie wybieram, musi poczekać na DVD. Recenzje zbiera niezłe, ale każda narzeka na pretekstowy scenariusz. Obawiam się więc, że będzie jak z nowym Terminatorem :/ Jeśli pójdziesz na ST do kina to daj znać, czy warto ;)