sobota, 16 stycznia 2010

Six Feet Under / Sześć stóp pod ziemią




Za Sześć stóp pod ziemią zabierałem się bezskutecznie dobrych kilka lat. To właściwie obiekt serialowego kultu, choć dla mnie, jako fana American Beauty, wystarczającą rekomendacją była osoba autora scenariusza tego filmu - Alana Balla, który jest pomysłodawcą, producentem wykonawczym i scenarzystą Six feet under w jednej osobie.

Właściwie całą recenzję można by sprowadzić do prostej konkluzji - jeśli lubisz American Beauty, scena z latającą foliówką sprawiła, że nie mogłeś/aś oderwać się od ekranu, a końcówka spowodowała, iż gapiłeś/aś się w ścianę 5 minut po seansie marząc, by nic nie wybiło cię z tego nastroju, to bierz się za Sześć stóp - pokochasz je. Rękę Balla czuć tu bardzo często, a do tego w tle mamy muzykę Thomasa Newmana, który stworzył te perfekcyjne dźwięki wspomagające hipnozę podczas zabawy wspomnianego worka foliowego z wiatrem. To sprawia, że z pozoru banalna historia dość przeciętnej rodziny Fisherów zajmującej się nieprzeciętnym interesem (dom pogrzebowy) czaruje od pierwszego odcinka.

Czym w skrócie jest Sześć stóp? To dramat obyczajowy, przedstawiający rok po roku losy matki, jej dwóch dorosłych synów, dorastającej córki oraz ich partnerów. Nudne? Ani trochę. Całość podana jest momentami w mocno surrealistycznym sosie, a elementów melodramatycznych tu nie stwierdzono. Bywa dosadnie, brutalnie i prawdziwie. Twórcy unikają tanich chwytów, a pełnokrwiste postaci bohaterów dodają emocji do najprostszych nawet scen.

To co naprawdę wyróżnia ten serial, to specyficzne podejście do tematu śmierci. Początek każdego odcinka rozpoczyna się sceną, ukazującą okoliczności pojawienia się nowego klienta w drzwiach zakładu pogrzebowego Fisher&Sons. Jesteśmy świadkami śmierci tragicznych, komicznych, spokojnych, czy nawet takiej z perspektywy noworodka. Oglądamy tragedię zmarłego i dramat rodziny - wszystko jednak podane w tak specyficznej atmosferze, że ten przerażający koniec życia staje się z czasem przez widza zaadoptowany, przetrawiony i zaakceptowany. Dotykanie w ten sposób pewnych strun, których od dawna staram się nie szarpać, przynosi mimowolne ukojenie.

Mimo tych zachwytów daleki jestem od uznania Six feet under za serial idealny. Przede wszystkim wydaje się za długi. Pięć sezonów złożonych z godzinnych odcinków to chyba jednak zbyt dużo względem ilości pomysłów na ciekawe rozwijanie akcji. Serial szczególnie siada w trzecim sezonie, kiedy ciekawą i budzącą ambiwalentne uczucia postać Brendy (świetna Rachel Griffiths) zastąpiono nudną i irytującą Lisą (Lili Taylor). Miałem nawet chwile zwątpienia, czy ciągnąć to dalej. Potem jest lepiej, ale powrotu do formy z dwóch pierwszych sezonów już nie ma. Nie podoba mi się też ewolucja jaką przechodzi część bohaterów wraz z wiekiem. Szczególnie dotyczy to Nate'a (Peter Krause), który początkowo był moim ulubieńcem, by w końcówce denerwowała mnie każda scena z udziałem jego umartwionej, debilnej miny. Swoją drogą, w większości seriali takie rzeczy by po mnie spłynęły. W Six feet under następuje jednak tak silne zżycie się z rodziną Fisherów, że czułem momentami autentyczną złość na bohaterów. To naprawdę wielka sztuka.

Wszelkie niedoróbki i słabsze momenty serialu idą w niepamięć wymazane przez fenomenalną wręcz końcówkę. Zaledwie kilkuminutowa scena (a właściwie sekwencja scen) ukazująca przemijanie życia udźwiękowiona jedynie przy pomocy rewelacyjnego utworu Breathe me Sii Furler daje po głowie tak mocno, że wszelkie "ale" względem tego serialu znikają raz na zawsze i musiałem je na siłę wygrzebywać z pamięci, by recenzja ta miała chociaż pozory w miarę obiektywnej :) Tak prosty pomysł na epilog, a tak genialny.

Nie ma sensu zbytnio rozckliwiać się nad warsztatową oceną Sześciu stóp. To ścisła czołówka amerykańskiego serialu, zarówno pod względem poziomu aktorstwa, jak i zdjęć, czy muzyki. Trochę obawiałem się, że patrząc na Michaela C. Halla będę widział Dextera, ale już pierwsza scena pokazała, że czuje się on równie dobrze w roli socjopaty, jak i zakompleksionego, pełnego wyparć geja i nie może tu być mowy o aktorze jednej roli. Uważny obserwator obecnych zmian w sferze społecznej nie przegapi też dość mocno oswajająco-agitacyjnej funkcji postaci Davida Fishera (kto oglądał ostatni sezon, ten wie), ale to temat na inną, ciekawą dyskusję.

Zbierając wszystko do kupy Sześć stóp pod ziemią to rewelacyjny serial, swoją dojrzałością, formą, oryginalnością i klimatem wybijająca się na najwyższe miejsca panteonu telewizyjnych produkcji. Aż mi wstyd, że sięgnąłem po niego tak późno. Za 20 lat to będzie klasyk wymieniany jednym tchem przy Miasteczku Twin Peaks. Na wspomnienie epilogu cały czas przechodzą mi ciarki po plecach. Po prostu żal tego tytułu nie znać.

Moja ocena:
9/10

PS. Jako fotkę wrzucam okładkę soundtracka, a nie plakat filmu, ale po końcówce nic innego mi nie pasowało :)

1 komentarz:

Anonimowy pisze...
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.