niedziela, 8 lutego 2009

Revolutionary Road / Droga do szczęścia




Sam Mendes to dla mnie wyjątkowy reżyser, chociażby ze względu na to, że stworzył American Beauty - film zajmujący miejsce w pierwszej trójce moich ulubionych. Aż wstyd się przyznać, że oglądając Drogę do szczęścia nie miałem aż do końcowych napisów zielonego pojęcia, że to także dzieło Mendesa. W trakcie seansu przyszło mi jednak kilka razy do głowy American Beauty - to filmy tak naprawdę o tym samym, choć różnią się bardzo.

Męscy bohaterowie obu filmów nienawidzą swojej mało pasjonującej i rutynowej pracy, obaj swoją młodzieńczą spontaniczność zamienili na "dorosły" nudny schemat. Wszystko mające na celu zapewnienie materialnego bezpieczeństwa swojej rodzinie oraz spełnienie społecznego wizerunku odpowiedzialnego mężczyzny. Na tym jednak podobieństwa się kończą. W American Beauty postać grana przez Kevina Spacey potrafiła zrzucić jarzmo roli, w jaką wbiło go społeczeństwo i pochłonięta poszukiwaniem swojego miejsca w konsumpcjonistycznym świecie żona (Annette Bening). W Drodze do szczęścia role są odwrócone - to żona (Kate Winslet) jest tą, która uważa odrysowane od obowiązującego modelu życie na przedmieściach za pułapkę. Chce coś zmienić, chce się wydostać. Brak dojrzałości sprawia, że jedyne co przychodzi jej do głowy, to porzucenie wszystkiego i wyjazd do Paryża. Nawet udaje jej się namówić do wyjazdu męża (Leo DiCaprio), który ma serdecznie dośc wykonywania tej samej pracy, której tak nienawidził u swojego ojca. Perspektywa nagłego awansu i bardziej realistyczne spojrzenie na życie znacznie komplikują jednak wykonanie decyzji o wyruszeniu w ciemno do malowniczej stolicy Francji.

Mendes uwielbia zderzenie marzeń, wolności i poniekąd naiwności z twardą rzeczywistością, która narzuca nam łańcuchy, odziera nas z mrzonek, zmienia nas i wmawia cele, których realizacji nigdy wcześniej nie pragnęliśmy. W American Beauty Spacey potrafił z tym walczyć, znalazł harmonię i nawet tragiczny koniec zastał go z uśmiechem na ustach. On jednak wiedział dokładnie czego chce i czego nie chce. Bohaterowie Drogi do szczęścia wiedzą jedynie czego nie chcą, a brak przeciwwagi dla uczucia pustki nie może przynieść nic pozytywnego.

To, co jest najfajniejsze w nowym filmie Mendesa, to brak jednoznaczności. Choć uniformizację modelu życia (świetna scena z setką identycznie ubranych pracowników wysiadających z pociągu) zdecydowanie krytykuje, to bynajmniej nie wskazuje jawnego oporu jako czegoś odpowiedniego. Odrzucenie wypracowanych społecznie norm kończy się szpitalem psychiatrycznym nawet dla doktora nauk ścisłych. Nie jest sztuką postawić wszystko na jedna kartę i skazać się na społeczną banicję. Sztuką jest znaleźć odpowiedni kompromis (jak bohater American Beauty). Jeżeli jest on poza naszym zasięgiem, zaakceptowanie własnej roli i poddanie się jej i tak jest lepsze niż bezcelowa szamotanina. Pokazują to ostatnie sceny filmu, ciepło ukazujące wspierającą się młodą parę sąsiadów, którzy mimo iż zazdrościli bohaterom spontaniczności, wytrwali w ogólnie przyjętym kanonie.

A jaki jest sam film? Jego pierwsza połowa nieco mnie rozczarowała (chyba słyszałem wcześniej zbyt dużo pozytywnych opinii) - miewa dłużyzny i momentami razi łopatologicznością. Potem jest dużo lepiej. Dwie rzeczy bardzo się wyróżniają. Klimat jest duszny, czuć wręcz namacalnie pułapkę w jakiej znaleźli się bohaterowie i brak perspektyw na happy ending. Świetna jest też muzyka, naprawdę kawał dobrej roboty. Mendes ma chyba szczęście do soundtracków. Nazwiska aktorów mówią same za siebie, to gwaranty klasy, nigdy praktycznie nie schodzące poniżej wysokiego poziomu. Winslet wiek nieco nie służy i wygląda na znacznie starszą od młodzieniaszkowatego DiCaprio. Oboje są jednak wiarygodni i co najważniejsze - ich gra nie dominuje filmu, a ładnie się z nim komponuje.

Całość sprawia świetne wrażenie i zachęca do dyskusji. Choć American Beauty uważam za dzieło znacznie doskonalsze, to Droga do szczęścia powinna byc obowiązkową pozycją dla każdego kinomana. Mendes niemal dziesięć lat po swoim genialnym debiucie powraca do znajomego tematu i ponownie tworzy coś znakomitego. To naprawdę wielka sztuka.

Moja ocena:
8,5/10

2 komentarze:

Unknown pisze...

Bardzo fajna recka, chyba najlepsza na blogu - gratulacje :) wyrabiasz się.
Odnośnie filmu: jeszcze go nie widziałem, ale po przeczytaniu recenzji obawiam się o swoje podejście. Wspominając American Beauty, szarpnąłeś u mnie strunę "genialny film". Boję się, że będę miał zbyt wygórowane oczekiwania co do Revolutionary Road, a to u mnie w 90% przypadkach skutkuje rozczarowaniem. Chociaż nie powinno być przecież tak źle, w końcu to 8,5/10 :P.

BLeszczynski pisze...

Hehe, dzięki ;) W moim odczuciu pisałem już lepsze.

A sam film rozczarować nie powinien, choć nie spodziewaj się rozwartej japy po napisach końcowych. Ja w każdym razie po raz 1. od x czasu całe napisy puściłem do końca, bo nie chciałem przerywac nastroju, a to już o czymś świadczy;)