środa, 1 lipca 2009

Seven Pounds / Siedem dusz




No i w krótkim okresie czasu Will Smith trafił mi się po raz drugi. Hancock okazał się pomyłką, Siedem dusz musiało być lepsze. To jeden z tych specyficznych filmów, który mimo stosunkowo niewielkiej reklamy stał się szeroko rozpoznawany w Polsce. Ludzie o nim mówią, wielu się zachwyca, właściwie strach jakąś dezaprobatę wyrazić, ale ja tam oszczędzać sobie nie będę :)

Nie ukrywam, że Willa Smitha lubię od momentu jak pierwszy raz przed kilkunastoma laty zobaczyłem Bajer w Bel-Air. Od tamtego czasu zawodził rzadko. Choć jego filmy nigdy wymagającymi dla widza nie były, to zapewniały w większości kawał porządnej rozrywki. 2008 rok zdecydowanie nie był jednak dla niego udany pod względem artystycznym. O Hancocku ostatnio pisałem - pomylona, nieprzemyślana i tandetnie poprowadzona komedio-parodia skręcająca w stronę emodramatu. Niestety Siedem dusz pod względem tandety również bije kilka rekordów :/

Twórcy chcieli zrobić wyciskacz łez, film mocno grający na uczuciach. Można to zrobić inteligentnie, niejako mimochodem, przedstawiając jednocześnie coś wartościowego. Można też zrobić to na chama, ładując do filmu wszelkie możliwe wzruszacze i uczuciowe manipulatory. W przypadku Siedmiu dusz wybrano niestety drugie rozwiązanie. Fabuły tego filmu nie da się opowiedzieć bez spoilerów, więc ostrzegam: [Spoiler mode on]. Grany przez Smitha bohater to bardzo smutny człowiek. Nie chce żyć, obmyślił plan swojej śmierci, ale pragnie, by przysłużyła się ona jak największej liczbie osób. Selekcjonuje więc grupę chorych potrzebujących jego organów i poddaje ją obserwacjom oraz testom, by wyeliminować te jednostki, które jego wątróbki czy oczka godne nie są. W swoim planie jest bardzo zdeterminowany i nikomu nie daje sobie wybić go z głowy. Sytuacja zaczyna się komplikować, gdy na wybrankę dla swojego serca (dosłownie) wybiera pewną atrakcyjną, samotną kobietkę (Rosario Dawson) i chęć życia zaczyna dawać o sobie znać [Spoiler mode off].

Historyjka dość wydumana, ale jeszcze do przyjęcia. Niestety reszta spłaszczona jest maksymalnie. Motywacje głównego bohatera pokazane są w taki sposób, że fałszem i filmowością zalatują na kilometr. O ile motyw odkupienia jeszcze do mnie trafia, tak jego sposób jest wybujały i nielogiczny (są lepsze drogi na pomoc większej liczbie osób). Zresztą, nie wiem, ale temat jest na tyle poważny, że sposób ukazania go w formie płaczliwego dramatu/romansidła totalnie do mnie nie przemawia i kojarzy mi się z jakąś profanacją. Tutaj potrzeba było dużego wyczucia i delikatności, a tych wyraźnie autorom brakuje.

Dramat głównego bohatera, miotającego się między chęcią życia, a potrzebą ukarania się i zadośćuczynienia wiarygodnie wygląda tylko na początku i powraca w końcowych scenach. Pomiędzy tym widzimy do bólu bezinteresownego anioła, który pragnie pomóc innym. Szczęśliwcy, których wybrał poddają się inwigilacji i przyjmują jego łaskę bez zająknięcia. Strasznie to wszystko naiwne. By jednak dramat ten był jeszcze bardziej dramatyczny, zesłano wspomnianego anioła na piękną i równie dobrą, ale chorą anielicę. Miłość kwitnie, zbędne pytania nie padają, choć ptaszki ćwierkają, że wiecznie to trwać nie może.

Dużo tej ironii, może za dużo, ale nie lubię silnej emocjonalnej manipulacji za pomocą ciężkich narzędzi. Jak już ktoś chce się pobawić emocjami odbiorcy, niech robi to jak Cormac McCarthy w Drodze, czy, zostając w tematyce filmowej, Nick Cassavetes w Pamiętniku. W przeciwnym wypadku zamiast łapiącej za serce i angażującej uczucia opowieści, w miarę wyrobiony widz momentalnie wyczuje fałsz i pozostanie obojętnym, tak jak dzieje się to właśnie w przypadku Siedmiu dusz.

Nie wszystko jednak w filmie leży. Z harlequinowskiego dołka dźwigają go przede wszystkim aktorzy. Rola Smitha jest bardzo porządna, naprawdę żal, że ten aktor jest mocno niedoceniany i poza roli w Alim wiele ciekawego do grania w życiu nie dostał (chyba, że dostał i odrzucił:)). Kroku dotrzymuje mu Rosario Dawson, choć stylizowana na osobę chorą, to trudno odmówić jej wdzięku i charyzmy. Wszystkich kasuje jednak zapomniany już Woody Harrelson - kilkanaście minut na ekranie wystarczyło, by mocno zaznaczył swoją obecność.

Siedem dusz ogląda się gładko, podstawowe rzeczy mocno irytują, ale nietrudno jest dać się ponieść opowieści. Dlatego jestem w stanie zrozumieć zachwyty nad nim, szczególnie ze strony płci pięknej, wyposzczonej w ostatnim czasie filmów łapiących za serducho. Ciekawy montaż, sprawna realizacja - od strony rzemieślniczej trudno coś zarzucić. Problem tkwi gdzie indziej i jest na tyle poważny, że spycha film na granicę kiczu, momentami ją przekraczając. Odradzać seansu jednak nie będę, niech każdy wyrobi własną opinię.

Moja ocena:
5/10

6 komentarzy:

MJ pisze...

Jeżeli o WS chodzi (i jeżeli jeszcze tego nie widziałeś), to polecam Pursuit of Happyness - tym bardziej jak ma się świadomość, że to film oparty na faktach. Nie wiem czy to nie jedna z najlepszych ról WS - film nawet mnie poruszył (a co od Cold Mountain nie zdarzyło się chyba żadnemu - pomijając August Rush, ale to troszkę inne klimaty).

BLeszczynski pisze...

Pursuit of Happiness widziałem i całkiem mi się podobał, ale za Chiny nie jestem w stanie sobie nic teraz przypomnieć z fabuły :D Nie chce mi się teraz sprawdzać, ale Seven pounds to chyba ten sam reżyser jest :)

Oglądałeś ten film w ogóle?

Anonimowy pisze...

Spokojnie można odradzić ten film, tzn. SP, już jedna z pierwszych scen była podejrzana - mogło być tylko lepiej, a nie było. Banał goni banał, a wszystko to podlane pretensjonalnym sosem.
A tego Cassavetesa muszę jak najszybciej obejrzeć.
kat.

MJ pisze...

> Oglądałeś ten film w ogóle?

Nie - z jakiegoś powodu opis nie zachęcił mnie do wypożyczenia tegoż filmu w momencie premiery w największej wypożyczalni świata ;>. Może kiedyś przy okazji gdzieś obadam, ale specjalnie "pożyczał" raczej nie będę :P

Anonimowy pisze...

Witam. Mam pytanie do autora blogu, nie chciałbym jednak wdawać się w ewentualną dyskusję publicznie, napisałbym na maila ale niestety nie znalazłem go nigdzie, proszę więc o napisanie do mnie: tyler_durden@o2.pl
Z góry dziękuję za odpowiedź ;)

Unknown pisze...

temu kto pisał recenzję gratuluję inteligencji emocjonalnej....totalne zero.....zresztą reszcie hejterów również....widać że już dawno kino dla was nie ma nic do zaoferowania poza obrazm i dźwiękiem.....i widać że musi byćdla was nie przyjemnością a obowiązkiem.....

Kiedyś gdy powróci do was to spontaniczne uczucie zachwytu nad czymkolwiek i zobaczycie coś fajnego w życiu może zrozumiecie ten film.....jest to najbardziej poruszający dramat jaki widziałem, nie liczy się wydumana historia jak to napisaliście czy wyczucie fałszu. Liczy się to że film stał się dla Was czymś zwyczajnym a pełnia horyzontu pojawaia się w chwili gdy będziecie potrafili wczuć się w głównego bohatera.. To że można pomóc większej ilości osób innymi sposobami jest oczywiste....dla Was...ale chyba zapomnieliście że bohater stracił w wypadku wszystko co było dla niego ważne i w tym samym momencie stracił chęć do życia....chce je poświęcić i to jego wybór w jaki sposób je straci....teraz wyobraźcie sobie że coś takiego dzieje się w waszym życiu. Jak wy byście zareagowali? Wydaje mi się że podobnie jak bohater...bo ja bym tak zrobił...ale ja mam uczycia.

Podsumowując bo pewno i tak nie zrozumiecie...kino kiedyś miało swój cel...coś przekazać, nauczyć, dotknąć i poruszyć....i tan film taki jest tylko trzeba spojrzeć na niego przez pryzmat uczuć a nie doszukiwać się manipulacji i ckliwych historyjek.....ten film ma nauczyć tego jak kruche jest ludzkie życie, jak szybko może legnąć w gruzach wszystko co materialne, ile człowiek potrafi poświęcić dla innego człowieka.....i na tym skończmy