niedziela, 25 maja 2008

Lions for Lambs




Robert Redford ostatni film wyreżyserował 7 lat temu. Przedłużający się konflikt w Iraku dał mu jednak impuls do ponownego stanięcia za kamerą. Na planie zgromadził prawdziwe gwiazdy: Toma Cruise'a, Meryl Streep, no i siebie ;) Co z tego wyszło? Monstrualny, pompatyczny i niestrawny manifest polityczny.

Na film składają się trzy wątki, których akcja rozgrywa się w tej samej godzinie:

- zasłużona dziennikarka (Streep) przeprowadza wywiad z młodym i ambitnym senatorem, który próbuje zarazić ją entuzjazmem do wprowadzanego właśnie w życie planu nowej ofensywy w Afganistanie;
- dwoje żołnierze, pełni ideałów przyjaciele, przeżywają ciężkie chwile podczas wspomnianej ofensywy, która oczywiście nie przebiega zgodnie z założeniami;
- dawny profesor i mentor tychże żołnierzy (Redford) przeprowadza rozmowę motywacyjną z inteligentnym, lecz wyzbytym ideałów, studentem.

Trzy historie o wyjątkowo nieskomplikowanej strukturze, wszystko po to, by przeciętnemu amerykańskiemu widzowi nie umknęły przypadkiem przemyślenia reżysera. A cóż to za przemyślenia? Rząd nie ma żadnego planu, działa po omacku, doprowadzając do eskalacji konfliktu i sprowadzając śmierć na dzielnych i mądrych amerykańskich żołnierzy, którzy zaciągnęli się do armii, uważając walkę o ojczyznę za swój obowiązek. Media są temu współwinne, gdyż kupują każde rządowe kłamstwo i sprzedają je potem ozdobione entuzjastycznymi hasłami. Nie prawda i wnikliwość się liczy, a nakład kolejnego wydania. Za tym wszystkim stoi jednak polityczna apatia wykształconych i inteligentnych ludzi, którzy wolą delektować się słodkim konsumpcjonizmem niż walczyć o to, co naprawdę istotne.

No Ameryki to Redford nie odkrył, choć z pewnością niejeden Amerykanin przetrze po seansie oczy ze zdziwienia, jak mógł na to nie wpaść wcześniej. Nie reżyserskie wnioski są zresztą wadą filmu, a sposób w jaki zostały przedstawione. Tak nachalnej propagandy nie widziałem od czasu Zielonych Beretów. Dzieło Redforda to tak naprawdę przerośnięta, ociekająca podniosłymi sentencjami reklama agitacyjna, która nawet nie stara się za bardzo udawać filmu.

W ton ten świetnie wpisują sie aktorzy. Tom Cruise z pewnością w przyszłości znakomicie się sprawdzi jako scjentologiczny kapłan. Ten, coraz bardziej nawiedzony, aktor dostał wreszcie szansę, by zagrać siebie. Szaleństwo aż czuć w jego oczach... Redford, jako wyrozumiały i opiekuńczy profesor brzmi fałszywie, podobnie jak "fucki" wypowiadane w jego obecności przez studenta. Zdecydowanie najnaturalniej wypadła tu Meryl Streep, która nie schodzi poniżej poziomu, do jakiego przyzwyczaiła nas w ostatnich trzydziestu latach.

Żeby Lions for Lambs chociaż wciągało, albo trzymało w napięciu (w końcu niektóre serwisy przedstawiają go jako thriller polityczny). Ale gdzie tam... napięcia tu tyle, co w programie publicystycznym. Naprawdę trudno znaleźć choćby jedną zaletę tego filmu dla przeciętnego, potrafiącego myśleć samodzielnie, polskiego widza. "Dziełu" Redforda przypadło więc zaszczytne wyróżnienie najgorszego filmu z ocenionych do tej pory na blogu Prosto z ekranu.

Moja ocena:
3/10

Brak komentarzy: