piątek, 30 maja 2008

Into the Wild




Ostatnio ma miejsce prawdziwy wysyp filmów reżyserowanych przez znanych hollywoodzkich aktorów. Muszę przyznać, że zjawisko to bardzo mi się podoba. Choć ich filmy nie zawsze stoją na dobrym poziomie, to bardzo wyróżniają się na tle, królującej obecnie w kinach, amerykańskiej papki. Przyczyna wydaje się prosta - byłe lub obecne aktorskie gwiazdy, chcące spróbować swoich sił po drugiej stronie kamery, to zazwyczaj osoby majętne, często będące właścicielami własnych wytwórni. To daje im olbrzymią niezależność w porównaniu do kolegów kręcących pod egidą wielkich koncernów, skrępowanych narzucanymi im bezpiecznymi i jakże nudnymi schematami.

Powyższą tezę potwierdza nowy film Seana Penna - Into the Wild, który wyłamuje się z rządzącego ostatnio kanonu filmów dla nastolatków i pewnie nie miałby szans na powstanie, gdyby nie głośnie nazwisko scenarzysty i reżysera w jednej osobie. Penn jest bez wątpienia świetnym aktorem, a jako reżyser dał się pozytywnie zapamiętać za sprawą bardzo dobrej Obietnicy z Jackiem Nicholsonem. Into the Wild (w Polsce wyświetlany pod karkołomnym tytułem Wszystko za Życie), podobnie jak Obietnica, jest filmem o obsesji. I choć oba filmy przedstawiają całkowicie różne jej gatunki, to efekt dla ogarniętych nią bohaterów jest podobny.

Christopher McCandless, postać autentyczna, po skończeniu college'u przekazuje oszczędności organizacji charytatywnej, wsiada w zdezelowanego Datsuna i bez pożegnania z rodziną rusza w pogoń za przygodą swojego życia. Po co? By uciec od społeczeństwa, zakłamania, konsumpcjonizmu i materializmu, by uwolnić się od toczącej jego rodzinę hipokryzji, by poczuć wreszcie wolność. Cel - Alaska, ale za nim na nią trafi, przemierzy całe Stany, trafiając nawet do Meksyku. Samotne życie w alaskańskiej dziczy, na pastwie i w bliskości przyrody, zdany na własne umiejętności i chęć przetrwania - realizacja młodzieńczych marzeń towarzyszących lekturze książek Jacka Londona.

I tak obserwujemy wojaże Chrisa, który chcąc uwolnić się od dotychczasowego życia, przybiera nawet nowe nazwisko. Alexander Supertramp, podróżnik bez domu, ale wszędzie zaznaczający swoją obecność podpisami wyrytymi w drewnie, czy pisanymi szminką na lustrach w przydrożnych toaletach. Wraz z nim poznajemy też ludzi, którzy przygarniają go na jakiś czas. Chris znajdzie panaceum na ich bolączki i przywróci równowagę w ich życiu. Wszystko to jest strasznie ugładzone i takie... amerykańskie, niczym z kina familijnego.

Sean Penn natrafił na poważną przeszkodę - jak uwiarygodnić postać McCandlessa, nadać mu psychologicznej głębi, umotywować jego decyzje. W tym celu wprowadził podwójną narrację. Poczynaniom Chrisa często towarzyszy komentarz jego siostry puszczany z offu oraz rodzinne retrospekcje. Oglądamy przemoc, wieloletnie kłamstwa i przybierane maski na co dzień. Wszystko to jednak występuje w oderwaniu od głównego wątku filmu. Brak tu spójności, ma się wręcz wrażenie, że te retrospekcje dotyczą kogoś innego. W efekcie decyzje Chrisa, zamiast porządnie umotywowanych i przejmujących, traktuje się jako dziecięcy wymysł, igraszkę z losem, a momentami jako zwykłą głupotę. Myślę, że Penn osiągnąłby ciekawszy efekt pozostawiając dzieciństwo bohatera niedomówione. Na obecnej formie cierpi bowiem zarówno tempo, jak i klimat filmu.

Także postaci spotykane przez Chrisa są pozbawione głębi. To dobrzy, żyjący swoim rytmem ludzie, którzy gdzieś pogubili się w obliczu przeszkód stawianych przez życie. Napotkany podróżnik skieruje ich na właściwe tory i doda energii. Takie obrazki są odpowiednie dla filmów o Ani z Zielonego Wzgórza czy kolejnych odcinków Autostrady do Nieba, tutaj niestety rażą infantylnością, podobnie, jak gloryfikacja hippisowskiego stylu życia serwowana przez reżysera.

Paradoksalnie najlepsze są momenty ukazujące bohatera samotnie walczącego o przetrwanie w sercu dzikiej Alaski. W tych scenach tkwi największa siła filmu i głównie dla nich warto go zobaczyć. Wielka w tym zasługa Emile Hirsch'a wcielającego się w postać McCandlessa. No, wspaniały aktor się z niego szykuje. Mam nadzieję, że będzie starannie dobierał przyszłe role, nie rozdrabniając talentu na 10 filmach rocznie (vide Scarlett Johansson chociażby). Laurkę należy wystawić także autorowi zdjęć, które są po prostu wyśmienite i nie chodzi mi bynajmniej o samo portretowanie dzikich krajobrazów. Także muzyka trzyma poziom.

Od technicznej oraz czysto aktorskiej strony, Into the Wild jest filmem znakomitym, na innych płaszczyznach jest bardzo nierówny. Choć jego niespieszne tempo nie każdemu może pasować, mi oglądało się ten film bardzo przyjemnie. Żałuję jednak, że Penn, zamiast pokazywać epizody wzorem z kina familijnego, nie chciał (nie potrafił?) nieco bardziej zagłębić się w to, co w opowiadanej historii było najciekawsze - umysł wychowanego w mieście człowieka, który odrzuca wszystko, co osiągnęła w ostatnim stuleciu cywilizacja, na rzecz samotnej walki o przetrwanie na terenach nią nieskażonych. Końcówka filmu pokazuje, że było to w zasięgu reżysera.

Moja ocena
7+/10

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Z tą infantylnością (konkretniej jej negatywnym wpływie na film) raczej będę się spierać. Cały czas miałam/mam wrażenie, że taka konstrukcja bohatera i pozostałej reszty z drugiego planu była jak najbardziej zamierzona. I - ta infantylność była jak dla mnie trafiona w 100%, Chris był niby fajny, bo po części hippis, po drugiej części antyglobalista, po kolejnej, jakby sam siebie wkleił jako ilustrację do książki Kerouaca. Fajny - jednak tylko "niby", bo naiwnością trąci od pierwszego kadru; do ostateniego zresztą, końcówka mnie po prostu rozwaliła, kiedy umierał tak samo głupio jak żył.Zdjęcia itd, owszem, b ładne, ale najładniejsze było właśnie pokazanie(z boku, bo - tu kolejny plus, kompletnie nie utożsamiłam się z bohaterem, co zazwyczaj tak pożądane), jak jeden taki idealista chciał sobie wcielić w życie swoje ideały, z tych czy inszych powodów, whatever; i jak mu się nie udało. I bez żadnych wskazówek na przyszłość, że ideały są nieosiągalne, że to tylko młodzieńcze marzenia czy inne takie tam. Chris ginie, film się kończy, fine. Jak kto ma ochotę na dalsze refleksje, to już we własnym zakresie. O to chodzi.

Anonimowy pisze...

Dzieki za ciekawe informacje