czwartek, 14 maja 2009

Appaloosa




Choć western umarł, to trzyma się nieźle. Na wielkie megahity w tym gatunku nie ma chyba co liczyć, ale chociażby 3:10 do Yumy bardzo pozytywnie zaskoczyła i pokazała, że da się jeszcze nakręcić w tych realiach film atrakcyjny, nienaznaczony brzemieniem Brokeback Mountain i nie mulący jak Zabójstwo Jesse'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda. Appaloosa wpisuje się właśnie w ten nurt - niegłupich westernów z ciekawą akcją i dobrze zarysowanymi charakterami.

Klimat Dzikiego Zachodu ma w sobie coś przyciągającego, ale nie ten z Rio Bravo czy Siedmiu Wspaniałych, a ten prawdziwy, brudny, pełny pyłu i brutalny. Appaloosa jest nim przesiąknięta. To nazwa małej, typowej dla tamtego okresu mieściny, zbudowanej przy linii kolejowej na wyjałowionej ziemi. Osadnicy próbują jakoś sobie radzić, lecz okolicę terroryzuje banda pod przywództwem Randalla Braga (Jeremy Irons), który bez wahania potrafi zabić nawet szeryfa i jego zastępcę. Do miasteczka zostaje więc ściągnięty Virgin Cole (Ed Harris), który wraz ze swoim małomównym partnerem Everettem Hitchem (Viggo Mortensen) od lat rozwiązuje podobne problemy. Standardowa robota szybko się komplikuje, gdy do miasteczka trafia damusia Allison French (Renee Zellweger), na punkcie której odbija Cole'owi.

Jak sami widzicie zalążek akcji jest wyjątkowo standardowy. Wszystko co potem już takie standardowe nie jest. Akcja ma kilka naprawdę fajnych zwrotów, a najlepszy jest w nich fakt, że nie są one jedynie prostym wymysłem scenarzysty, lecz wynikają z wyjątkowo oryginalnej charakterystyki bohaterów. Właściwie nikt nie jest tu taki, jak się może na pierwszy rzut oka wydawać. Oglądając całkowicie pokręcony związek Cole'a z Allison ręce wręcz same składają się do oklasków. Harris (który oprócz grania głównej roli ten film reżyseruje :)) zabawia się tu westernowymi archetypami i trzeba przyznać, że robi naprawdę z dużym wyczuciem i humorem. Swoim postaciom poświęca sporo czasu, nie pogania z akcją, ale cały czas kontroluje tempo, by nie pojawiły się dłużyzny, tak charakterystyczne dla ostatniego filmu o Jessie Jamesie.

Jednak z tej prostej w sumie historyjki nie dałoby się wycisnąć tyle, gdyby nie bardzo dobre aktorstwo. Szczególnie Ed Harris zasługuje na uwagę. Ostatnio żaden reżyser nie prowadził go tak dobrze, jak on sam siebie :) Problem jest z Zellweger, która początkowo wzbudza ogólną wesołość niepasującym do konwencji wyglądem, z czasem jednak świetnie się wtapia w graną rolę. Tylko się cieszyć, że Harrisowi udało się zebrać (zapewne po znajomości) na planie niskobudżetoego filmu takich aktorów i że tym autentycznie zależało, by jak najlepiej wypaść. Ten niewielki budżet czasami jednak czuć. Appoloosa wygląda na miasteczko niemal wymarłe, a postawione w niej chatki nie ukrywają, że są tylko częścią zdjęciowego planu. Do tego czasami wymagane jest od widza zbyt mocne przymknięcie oka na różne nieprawdopodobieństwa, czego nie lubię.

Nic to jednak wobec faktu, że mamy tu do czynienia z niewielkim, ale oryginalnym i bardzo klimatycznym westernem. Żadne to arcydzieło, ale miła niespodzianka w rzadko już eksploatowanym gatunku. Dla mnie jeden z przyjemniej spędzonych filmowych wieczorów tego roku. Polecam.

Moja ocena:
8/10

4 komentarze:

Unknown pisze...

Po tej recenzji bardzo chętnie obejrzę, bo takich filmów ostatnio bardzo mało, zwłaszcza dających się obejrzeć.

BLeszczynski pisze...

No to prawda :) Filmów do obejrzenia jest, ale żeby jakiś na szczególną uwagę zasługiwał, to nie powiem. Naprawdę cud znaleźć coś na więcej niż 7/10 :/

Seriale też poobniżały poziom i ogólnie dupa. Chyba zostanę frustratem :D

Anonimowy pisze...

Nowe wpisy pojawiają się z karygodnie niską częstotliwością..

BLeszczynski pisze...

Niestety, muszę się zgodzić :/ Obiecuję poprawę, w najbliższych tygodniach powinienem mieć nieco więcej czasu i ponadrabiać blogowe zaległości.

W kolejcie czekają recki Hancoka, The Bank Job i What just happened?, tak więc jest o czym pisać :)