wtorek, 17 lutego 2009

Quantum of Solace




Chyba pierwszy raz z zainteresowaniem wyczekiwałem nowego Bonda. Choć zachwytów nad głośnym Casino Royale do końca nie rozumiem, to na pewno wniósł on świeży powiew w serię, którą z przyzwyczajenia omijałem szerokim łukiem. Zmiana pozbawionego charakteru Pierce'a Brosnana na może niezbyt pięknego, ale męskiego Daniela Craiga oraz czerpanie szerokimi garściami z kina akcji przedefiniowanego przez nową trylogię o Jasonie Bournie wyszła Bondowi na dobre, choć nie obyło się bez kontrowersji. Zarzut numer jeden brzmiał - czy Bond jest jeszcze Bondem? Otóż, o ile Casino Royale Bondem był, pewnie jednym z lepszych w historii nawet, tak Quantum of Solace Bondem już nie jest - to jedynie dość mierna, chaotyczna i bezbarwna strzelanina.

Z jakiegoś bliżej nieokreślonego względu uznano, że udane połączenie trzydziestoletniej tradycji z nowoczesnością, które tak pozytywnie zaskoczyło w Casino Royale, należy pchnąć o jeden poziom dalej i wyciąć całą resztę wyznaczników, dzięki którym filmy z Bondem definiowano. Nie ma więc oderwanego nieco od reszty wstępu, nie ma charakterystycznej czołówki, nie ma gadżetów, nie ma nawet martini i 'my name is Bond'. Właściwie zostawiono tylko M. Nie żeby mi to jakoś szczególnie przeszkadzało, ale problem w tym, że brakło pomysłu, czym te smaczki zastąpić.

Jak wygląda więc Quantum of Solace? Atrakcyjna lokacja, akcja, chwila odpoczynku, 3-4 zdania, które jakoś usprawiedliwiają zmianę atrakcyjnej lokacji, inna atrakcyjna lokacja, akcja i tak w kółko. Wciągu kilkudziesięciu minut przemierzamy cały świat, od Ameryki Południowej po Rosję. Fabuła, choć dość zamotana, ledwo jest tak naprawdę naznaczona i służy jedynie jako pretekst do kolejnych zmian klimatu - wszystko po to by się postrzelać/pościgać w nowej scenerii. Szybkość z jaką bohaterowie dedukują na podstawie nielicznych przesłanek kolejne meandry ogólnoświatowej intrygi jest wręcz irytująca i mocno dezorientuje. Wszystko to niebezpiecznie upodabnia nowego Bonda do podrzędnego kina akcji.

Daniel Craig, Judi Dench oraz Mathieu Amalric, który stworzył dość interesującą postać "tego złego", to trzy filary, które jakoś utrzymują tego molocha na powierzchni. Bez nich Quantum of Solace straciłby kolejne 50% swojej i tak już niewielkiej wartości. Craig świetnie czuje się jako Bond - jest charyzmatyczny i potrafi skupić na sobie całą uwagę widza. Znacznie gorzej wypadają jego panienki, szczególnie Olga Kurylenko, po której wyraźnie widać, że aktorka z niej co najwyżej IV-ligowa. Naprawdę nie wiem, jak po utalentowanej i ładniutkiej Evie Green można było zatrudnić to ukraińskie dziewczę i jeszcze kazać mu grać południowoamerykańską mścicielkę. Choć stara się jak może, to po prostu nie ma szans wypaść autentycznie.

Nieźle wyglądają sceny akcji, kilka z nich jest naprawdę efektownych, choć niekoniecznie sensownych (walka na linach). Szkoda jednak, że są celem same w sobie, a na podstawie częstotliwości ich pojawiania się można nastawiać zegarek. Na dramaturgię, elementy zaskoczenia i zwroty akcji nie ma co liczyć. Ktoś wyraźnie olał tu scenariusz i lekko żenująco wygląda przy tym fakt, że maczał w nim palce między innymi Paul Haggis odpowiedzialny za wielkie (i świetne) hity ostatnich lat - Miasto gniewu i W Dolinie Elah. Ta mierna i przewidywalna historia jest efektem pracy trzech doświadczonych osób. Podejrzewam, że podczas wspólnych sesji mieli sporo uciech nie związanych z pracą, nawet jednak zjarać się chyba porządnie nie potrafili, bo wówczas chociaż byłoby śmieszniej i oryginalniej.

Po raz pierwszy się cieszyłem z nowego Bonda i chyba po raz ostatni. Craigowi należy się szacunek, bo tworzy postać znacznie bardziej złożoną od poprzedników, cała reszta niestety jedzie jedynie na hype'ie Casino Royale, będąc przy tym o klasę gorszą. Casino doskonale balansowało na linii efektownego i brutalnego kina akcji oraz bondowskiej tradycji, Quantum tę linię przekroczyło i poleciało prosto w przepaść przeciętności. Jeśli kolejne filmy podążą tą ścieżką, to po co komuś w ogóle Bond?

Moja ocena:
5/10

2 komentarze:

Unknown pisze...

Za Bondami nigdy nie przepadałem, wręcz mnie irytowały. Moim zdaniem Quantum of Solace Bondem nie jest, logicznie rzecz biorąc, powinno być to jego zaletą - niestety nie jest. Film jest słaby, co gorsza wszystko co mogło by przyciągnąć fanów (i fanatyków) Bonda z filmu usunięto, jak dla mnie nie ma ani jednego powodu aby ten film oglądać. Naprawdę bardzo kiepska strzelanina z efektami specjalnymi. Filmu nie obejrzałem do końca, nie dałem rady, stwierdziłem iż szkoda życia...

BLeszczynski pisze...

No i słusznie poniekąd :) Problem w tym, że typowe porządne kino akcji przeżywa dziś taki kryzys (cała kasa idzie chyba na ekranizacje komiksów), że nawet ten megakiepski Bond jest jakąś odmianą. Gdzie te czasy filmów z Brucem Willisem :(