piątek, 5 czerwca 2009

Terminator Salvation / Terminator: Ocalenie




Dawno już nie byłem w kinie na premierze. Na nowego Terminatora poszedłem trochę z ciekawości, trochę z braku laku, bo obok Wojny polsko-ruskiej nic ciekawego w mulipleksach obecnie nie grają. Jak wrażenia? Kiepsko ze wskazaniem na stany średnie, ale po kolei.

Druga część Terminatora to dla mnie absolutna klasyka. Film doskonale łączący świetne sceny akcji, rewolucyjne wówczas efekty z niezłym scenariuszem i dramatem rozpisanym na 4 osoby. Film powstał w 91 roku, a dalej uchodzi za niedościgniony pod wieloma elementami wzór. Co najważniejsze - ludzie ciągle go wspominają. O najnowszej części za 18 lat nie będzie pamiętał nikt.

Miało być inaczej, seria miała zaliczyć nowy start - zerwanie z naszymi czasami, ukazanie konfliktu z maszynami od środka, Connor nie miał być już dzieckiem predestynowanym do roli zbawcy ludzkości, a zbawcą we własnej osobie. I w gruncie rzeczy tak jest. 2018 rok, nasza cywilizacja zniszczona, niedobitki formują ruch oporu w walce z pozornie niepokonanym wrogiem. Ta wizja przedstawiona w filmie spełnia oczekiwania, przywodząc nieco skojarzenia ze światem Fallouta. Jest szaro, apokaliptycznie i beznadziejnie. Szkoda, że inne elementy temu nie dorównują.

Zawodzi to, z czym obecnie w Hollywood mają największy problem - scenariusz. Ogólny zarys nawet nie jest zły - pojawia się szansa na wykorzystanie słabości maszyn, a do obozu Connora trafia tajemniczy osobnik, o którym od pierwszych scen filmu wiadomo, że zwykłym człowiekiem być nie może. Problem tkwi w szczegółach. Zamiast napisać zgrabną historyjkę, podczas której napięcie będzie rosło aż do efektownego finału, harmonijnie łączącą sceny akcji z linią fabularną, popełniono ten sam grzech co w najnowszym Bondzie - scenariusz to jedynie z góry olany i niedopracowany pretekst do kolejnych scen rozwałki. To sprawia, że właściwie nie istnieje w nowym Terminatorze coś takiego jak napięcie. Oszem jakieś pojedyncze potyczki potrafią spowodować lekkie zaniepokojenie, ale zaraz po ich zakończeniu powraca się do totalnie beznamiętnego seansu, podczas którego człowiek większą uwagę zwraca na techniczne dopracowanie robotów i niż los bohaterów. Dodatkowo liczbą dziur logicznych i różnych nieprawdopodobieństw można by było obdzielić kilka innych blockbusterów. Naprawdę momentami film wymaga od widza bardzo dużo samozaparcia, by przymknąć oko na kolejne idiotyzmy. Zdecydowanie nie sprzyja to budowaniu atmosfery.

Reżyserię powierzono z totalnie niezrozumiałych dla mnie względów McG-owi, autorowi dwóch potworków o Aniołkach Charliego i... właściwie to on nic innego nie nakręcił. Niestety w filmie wyraźne jest to aż nadto. Doświadczenie z teledysków bierze górę nad filmowym (choć w sumie Aniołki to też były rozrośnięte teledyski) - akcja pędzi na łeb, na szyję, po niemal każdej scenie akcji natychmiast następuje kolejna. Nie ma przestojów, które choć trochę mogłyby nam przedstawić bohaterów, trochę udramatycznić całość - gdzie tam, tu dramatyzm ma dawać niema dziewczynka, postać niemal żywcem zerżnięta z bodaj drugiego Mad Maxa (tyle, że tam był chłopiec) i masakrycznie przegięta końcówka, z poziomem patosu i poświęcenia, który by nie przeszedł pewnie nawet w Klanie, czy M jak Miłość.

Zresztą cały finał to dla mnie porażka. O ile do czasu finałowej akcji film mi się jako tako podobał i byłem pewny, że 7/10 to ocena sprawiedliwa, tak oglądając to czym McG uraczył nas na koniec, po głowie mi chodziło tylko: What the fuck???? Tam już nic nie ma sensu, od zachowań bohaterów, po ilość przeciwników. Nie wiem jakim cudem ludzie nie wygrali tej wojny kilka lat wcześniej.

Jednego jestem pewien - nowy Terminator wykreuje nową gwiazdę, Sama Worthingtona. Gość naprawdę gra fajnie i ma cechę nieczęsto dziś spotykaną - jest przystojny, a przy tym wyrazisty i charakterny. Z Christianem Balem (gra na swoim standardowym, dobrym poziomie) stworzyli naprawdę udany duet, niestety ledwie troszkę wykorzystany. McG miał moim zdaniem w łapach prawdziwą bombę na elektryzującą parę aktorską, czuć to doskonale w scenie ich pierwszego spotkania. To na nich, a nie na głupkowatej akcji i efektach powinien się opierać fundament filmu. Tymczasem są jedynie wisienką na tortowym zakalcu.

Co jeszcze wypadło fajnie? Zdjęcia. Kilka ujęć jest naprawdę fajnych i pozbawionych cięć. Operator wykonał dobrą robotę. Podobała też mi się jedna, ale za to długa i efektowna scena akcji rozpoczynająca się na stacji benzynowej. To chyba jedyny moment w całym filmie, gdzie nieco przejąłem się losem bohaterów. Atrakcją mogłyby być też odwołania do wcześniejszych części, gdyby nie fakt, że McG wsadził ich całą masę, zazwyczaj na siłę i bez sensu ("I'll be back", skok motoru z mostu, Arnie).

Ech, pewnie gdyby to nie był Terminator, to filmowi by się tak nie dostało. Oglądać się to da, dwie centralne postaci są super, efekty dają radę, zdjęcia są ok... ale to jest Terminator do cholery, albo powinni nakręcić coś wyjątkowego, albo odpieprzyć się od serii i pozwolić jej przejść do historii. Ale nie, oni musieli..., nawet reżysera nie chciało im się znaleźć sensownego. Wymęczyli Indianę Jonesa, wymęczyli Terminatora, a teraz czeka nas kolejne wskrzeszenie - reboot Aliena. Amerykańce potrafią zarżnąć każdą legendę.

Moja ocena:
6/10

7 komentarzy:

Unknown pisze...

No i teraz nie wiem czy wybrać się na to do kina. Szczerze mówiąc miałem nadzieję na dobry film, coś na poziomie Dark Knight. Co do niszczenia marki TERMINATOR, to ciesz się że nie widziałeś tego badziewnego serialu "The Sarah Connor Chronicles".

BLeszczynski pisze...

Ja żałuje wydanych prawie 5 dych. Do Dark Knighta nie ma co porównywać. Prędzej do Transformersów niestety :/

A serialu nie widziałem, a właściwie widziałem z pół odcinka. Niezły shit.

MJ pisze...

Niestety Leszczu - muszę się z Tobą zgodzić.

Pierwsze primo - Worthington przyćmił Bale'a. Był bardziej ludzki (sic!) i bardziej przekonujący, niż Bale a.k.a. jestem-postapokaliptycznym-wiecznie-się-drącym-Batmanem. Tak jak Bale'a generalnie lubię, tak nie wierzę, że to dorosła wersja Furlonga. Connor z T2 to koleś z charyzmą i jajami - wierzyłem że jest w stanie stanąć na czele ruchu oporu i rozpieprzyć Skynet. Connor z T4(?) się tylko drze i groźnie wygląda, próbując grać przywódcę ostatniego bastionu ludzkości, ale mnie zupełnie nie przekonuje - nie ma w nim "tego czegoś".

Drugie primo - mimo powyższego marudzenia uważam film za dość fajny ;>. Takie 7/10 - pod warunkiem, że się wyłączy mózg. Debilizm scenariusza? Jasne! Mało tego - PG-13, dość oklepana fabuła i patenty, zakończenie z dupy i generalnie uproszczenia psujące trochę film powodują, że ludzie, którzy znają pierwsze Eletronicne Mordulce na pamięć, od tyłu i po rumuńsku rwą włosy z głowy. Na szczęście w zamian mamy ten postapokaliptyczny klimat, smaczki i nawiązania do głównie T2 (chociaż przyznam, że niekiedy były strasznie żenua i na siłę) i fajne pomysły na maszyny. Całość mnie przekonuje i obstaję przy tym, że mogło być o wiele gorzej ;>

Trzecie primo - Arnie rulez! ^^

Czwarte i ostatnie primo - film T2/T1 do pięt nie dorasta, ale T3 IMO zjada (ale to akurat trudne nie było). Kronik SC nie miałem okazji oglądać (i chyba dobrze).

p.s. Chyba jedyny dialog jaki skojarzę z tym filmem za X lat: "If we stay the course, we're dead... WE'RE ALL DEAD!" ^^

BLeszczynski pisze...

Masz całkowitą rację, Bale to nie duży Furlong, nie zwróciłem na to uwagi. Bale prędzej przypomina tu samotnego wilka niż przywódcę czegokolwiek. Motyw z buntem komórek ruchu oporu przeciw własnemu dowództwu to już w ogóle debilizm, Bale napierdalał w eter takie farmazony, że prędzej bym go zastrzelił, niż posłuchał :D

No i słusznie, że od T3 to jest lepsze, ale co nie jest?;)

Dobrze, że w odniesieniu do blockbustera wreszcie się zgadzamy, spodziewałem się ostrej polemiki :P

MJ pisze...

Nie polemizuję dla samej polemiki ;>. No i tak jak mówisz - Bale (znaczy Connor) mógłby być partyzantem na czatach, a nie przywódcą bo nie wiem w ogóle czy oprócz czerstwych patetycznych gadek przez radio, w ogóle można powiedzieć że czymś dowodził. No i ten bunt w ostatnim bastionie ludzkości, gdy ostała się garstka homo sapiens w obliczu potęgi i przewagi liczebnej maszyn faktycznie, wygląda co najmniej jak chęć pokazania: "hej - mimo, że prawie wyginęliśmy to nadal szarpią nami ludzkie emocje i koniecznie musimy to jakoś zobrazować. Przy okazji zapodamy drugie dno w stylu, że maszyny też mogą kochać, to może dadzą nam nakręcić nowego Blade Runnera" ;-)

BLeszczynski pisze...

No, a motyw z serduchem to mnie rozwalił totalnie, nie wiem jak to przeszło etap selekcji scenariusza. Ta gadka o drugiej szansie, ta mina Bale'a, lol. Za tę scenę powinna być Złota Malina :D

MJ pisze...

Nie wiem o co Ci chodzi - że niby przeszczep serca na środku pustyni w warunkach średnio higienicznych to jakaś bajka? Hello! Mamy 2018 rok! :PP