wtorek, 31 marca 2009

Rock'N'Rolla




"Nieźle ponoć porypana w życiu prywatnym Madonna zostawiła wreszcie Guy'a Ritchie'go. Po wyjątkowo miernym okresie swojej kariery, uwolniony od królowej popu reżyser wyraźnie wraca do wysokiej formy, czego efektem jest jego najnowszy film - Rock'N'Rolla". Tego typu opinie dominują w sieci i są powielane w kolejnych recenzjach dzieła Brytyjczyka, uważanego kiedyś za jednego z najzdolniejszych reżyserów kina rozrywkowego, inspirowanego tarantinowskimi klimatami.

No cóż, talentu Ritchie'mu nie można odmówić, Porachunki to świetny prawie-debiut (coś tam wcześniej spłodził), a Przekręt jest jednym z moich ulubionych filmów - zakręcone, błyskotliwe, z niesamowicie dynamicznym montażem i masą świeżych pomysłów, choć oba w gruncie rzeczy bardzo do siebie podobne. Ale to było niemal dekadę temu. Teraz Ritchie umyślił sobie powrót na szczyt wykorzystując dokładnie tę samą formułę. Mamy więc tuza londyńskiego podziemia - Lenne'go Cole'a (niezły Tom Wilkinson), rosyjskiego "inwestora" Uriego potrzebującego jego kontaktów (Karel Roden), bandę drobnych złodziejaszków na czele z lekkoduchem One-Two (jak zawsze budzący sympatię Gerard Butler), którzy nieźle namieszają w interesach, dzięki pomocy księgowej Rosjanina (najlepsza z całego towarzystwa Thandie Newton) oraz szczęśliwy obraz Uriego, który przez cały film zmienia właściciela napędzając akcję. Na to nakłada się jeszcze cały szereg innych postaci, wszyscy w jakiś sposób połączeni w spirali wydarzeń, dzięki wspomnianemu obrazowi lub zbiegom okoliczności. Brzmi znajomo? Ogólnie kto widział Porachunki, ten wie dokładnie czego się spodziewać. Mało tego - dostanie właściwie to samo.

Czy to źle, czy dobrze? Z jednej strony tego zakręconego (ale z sensem, żeby nie wyszło jak Revolver) Richiego nam brakowało, z drugiej mam wrażenie, że kręci on trzeci film na podstawie tego samego scenariusza, zmieniając jedynie aktorów, miejscówki i rekwizyty. To, co kiedyś było świeże i bawiło jak cholera, dziś jest wtórne, wymuszone i najzwyczajniej w świecie nudne. W pojedynczych scenach widać talent reżysera i potrafią one naprawdę pozytywnie zaskoczyć (scena z coming outem przyjaciela One-Two chociażby), inne z kolei (jak osoba narratora, kreowanego na bohatera, a który niknie pośród innych postaci) trącą amatorszczyzną, a przynajmniej pójściem na łatwiznę. Jako całość niestety film kuleje. Ritchie wyraźnie nie ma pomysłu na siebie, jako reżysera, odcina kupony, licząc, że jakoś to się sprzeda.

No i pewnie się sprzeda, nazwisko twórcy głośne i cały czas mające spory kredyt zaufania, zatrudnione gwiazdy grają nieźle, jest dynamicznie i ogólnie do przeżycia. Ale do chociażby Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj nie ma nawet co startować, o klasykach w postaci Świętych z Bostonu, czy właśnie Przekrętu nie wspominając. Jak dla mnie trauma po małżeństwie ze straszliwą despotką, jaką jest ponoć Madonna jeszcze nie minęła i musi upłynąć trochę więcej czasu zanim Ritchie ponownie zacznie się bawić i cieszyć kinem. Mam nadzieję, że nadchodzący, zapowiadający się smakowicie Sherlock Holmes jego autorstwa będzie już prawdziwym wejściem w nowy etap kariery. Rock'N'Rolli z czystym sumieniem polecić bowiem nie mogę.

Moja ocena:
6,5/10

Brak komentarzy: