poniedziałek, 2 czerwca 2008

Kochanice króla




Scarlett Johansson i Natalie Portman w jednym filmie? To brzmi intrygująco. Grają siostry Boleyn, kochanki, żony i matki dzieci Henryka VIII, chyba najsłynniejszego króla w historii Anglii? To naprawdę zachęcające do seansu. Niemniej wielkich nadziei na dobry film nie miałem, spodziewając się raczej miałkiej opowiastki w stylu zeszłorocznej Elizabeth: Złoty wiek.

Żona Henryka Tudora (Eric Bana), Katarzyna Aragońska (Ana Torrent - ładne nazwisko;), ponownie zawiodła wydając na świat martwego męskiego potomka. Co prawda udało jej się urodzić wcześniej córę, ale te, jak wiadomo, większej wartości jako dziedziczki tronu nie mają. Narastający kryzys małżeński królewskiej pary postanowił wykorzystać Thomas Howard, książę Norfolku (David Morrissey), podstawiając Henrykowi swoją siostrzenicę Annę Boleyn (Portman). Król wykazuje zainteresowanie Anną, szybko jednak jego uwagę przykuwa znacznie mniej przebojowa z sióstr Boleyn - zamężna już Maria (Johansson). Małżeństwo Marii nie stanowi żadnej przeszkody dla jej ojca i wuja, którzy desperacko dążą do zadomowienia się w nieprzytulnych komnatach królewskiego dworu, a nałożnica króla taki luksus może im zapewnić. Anna nie składa jednak broni i uczy się "skomplikowanej" sztuki manipulowania męską naturą, wszystko po to, by siostrzyczce króla odbić.

Fabuła filmu jest z grubsza oparta na historycznych faktach, choć scenarzyści potraktowali chronologię wydarzeń, jak i przedziały czasowe między nimi, w dość przedmiotowy sposób. Trzeba jednak przyznać, że działa to prawdopodobnie z korzyścią dla filmu. Kochanice króla wciągają i ogląda się je naprawdę z dużą przyjemnością. Wielka w tym zasługa odtwórczyń głównych ról. O dziwo mniej utalentowana Portman przez ponad połowę filmu wygrywa wyraźnie aktorski pojedynek z Johansson. Szyki psuje jej jednak całkowicie drewniany Eric Bana. Sam nie wiem, jak ten niezły w sumie aktor mógł aż tak słabo wypaść. Bana "kładzie" wiele fragmentów filmu - nie tylko nie potrafi ukazać żadnej "chemii" między nim a bohaterkami, ale też prezentuje zerową charyzmę, a przecież władca, który nie bał przeciwstawić się całej chrześcijańskiej Europie, dając początek anglikanizmowi, musiał dysponować czymś więcej, niż samymi atrybutami władzy. Być może wina stoi tu po stronie scenariusza, który skupia się głównie na kobietach, męskie charaktery ledwie zarysowując na podstawie 2-3 kliszowych cech (ojciec - słaby chciwiec, wuj - wyrachowany okrutnik itd.). Inna sprawa, że postaci kobiece wcale dużo bardziej skomplikowane nie są, a grające je aktorki wypadają dobrze lub bardzo dobrze (oprócz duetu sióstr ciekawie wypadła także Kristin Scott Thomas w roli ich matki). Wielka szkoda, że tytułowy tercet posiada tak słabe ogniwo.

Można wiele zarzucać Kochanicom króla. Z pewnością nie jest to film klasy Niebezpiecznych związków Stephena Frearsa (ach, jakby on się wziął za ten film mogłoby powstać coś naprawdę świetnego), jednak w czasach, gdzie dobry film kostiumowy to rzadkość, a kontynuacja Elizabeth (btw. córki Henryka VIII) wypadła słabiutko, nie należy wybrzydzać. To kawał dobrego kina rozrywkowego, trochę romansu, trochę intrygi, trochę napięcia w historycznej otoczce, a wszystko to upiększają dwie utalentowane gwiazdy młodego pokolenia Hollywood. Dziewczyny będą zadowolone, a i faceci nie powinni narzekać.

Moja ocena
8-/10

Brak komentarzy: