środa, 30 lipca 2008

Vantage Point / 8 części prawdy




Jedno wydarzenie pokazywane kilkukrotnie z perspektywy różnych osób - tego typu sposób budowania opowieści widzieliśmy już w filmach nie raz. W Vantage Point punktem centralnym jest zamach na prezydenta Stanów Zjednoczonych podczas odbywającej się w Salamance konferencji mającej dać kres wojnie z terroryzmem. Cała akcja skupia się właściwie jedynie na kilku minutach przed i kilkunastu po zamachu. To jednak wystarczy, by film przeładować akcją i napięciem.

Do produkcji Pete'a Travisa podszedłem bez najmniejszych emocji, spodziewając się bardziej zakończenia oglądania po kilkudziesięciu minutach, niż pozytywnego wrażenia. I chyba takie podejście jest najlepsze. Vantage Point szybko wówczas wciąga i trzyma w napięciu do samego niemal końca. Nie brakuje tu co prawda scenariuszowych bzdurek i głupot, ale nie są one szczególnie rażące, a ciekawe pomysły, parę zwrotów akcji i przede wszystkim przyjemność płynąca z seansu, wynagradzają je z nawiązką. Wspomnieć należy także o solidnym rzemiośle aktorskim zaprezentowanym przez obecne i byłe pierwszoligowe gwiazdy Hollywood (Dennis Quaid, Forest Whitaker, Matthew Fox, Sigourney Weaver i William Hurt).

To jeden z tych filmów, na temat których stworzenie ciekawej recenzji jest zadaniem dość karkołomnym. Ot, naprawdę przyzwoite kino sensacyjne, które pozwala zapomnieć o bożym świecie na półtorej godziny i co niektórych zmusi do obgryzania paznokci. Dobra zabawa gwarantowana. Szkoda tylko banalnej końcówki (osobiście cały motyw z dziewczynką bym wyciął i wyrzucił - filmowi wyszłoby to tylko na dobre), która psuje nieco ogólne wrażenie. Ale rozczarowujące zakończenie to stała przypadłość filmów tego gatunku made in USA, więc zaskoczony niemile nie byłem. Jak szukasz odstresowywacza na niezłym poziomie, Vantage Point jest jak znalazł.

P.S. Ostatnimi czasy zastanawiam się, co jarają kolesie tłumaczący tytuły filmów. Ich bzdurne pomysły zbliżają się niebezpiecznie ku Szklanej pułapce i Wirującemu Seksowi, ale ten temat poruszę szerzej przy okazji kolejnej recenzji - filmu In Bruges, ochrzczonego w Polsce przez jakiegoś kretyna tytułem Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj.

Moja ocena
7/10

piątek, 25 lipca 2008

Dwa dni w Paryżu




Dwa dni w Paryżu to nie tytuł kolejnej komedii romantycznej z Meg Ryan czy jej młodszymi następczyniami. To dość zwariowana komedia będąca w pełni autorską produkcją jednej z bardziej szanowanych w świecie współczesnych francuskich aktorek - Julie Delpy. Miało być dowcipnie, inteligentnie, bezpruderyjnie i złośliwie, z wnikliwym podsumowaniem. Plan udał się szczątkowo:)

Fabuła jest banalna - para, Francuzka Marion (Delpy) i Amerykanin Jack (Adam Goldberg), odwiedzają jej rodziców w Paryżu. Opok perypetii rodzinnych i szoku kulturowego, Adama czeka przede wszystkim poznanie byłych chłopaków Marion, których pełno na ulicach stolicy Francji.

Delpy postanowiła wykorzystać sposób opowiadania historii wzięty prosto z chyba najlepszego filmu z jej udziałem - Przed wschodem Słońca. Kamera nie tyle tu filmuje, co obserwuje, a sceny, zamiast wyreżyserowanych, mają charakter raczej spontaniczny, ze sporą dozą improwizacji. W porównaniu do filmu Richarda Linklatera, gdzie pomiędzy poszczególnymi "cięciami" potrafiło minąć kilka ładnych minut, sceny tutaj są krótsze i bardziej dynamiczne. Trzeba przyznać, że taka technika sprawdza się znakomicie, potęgując wrażenie 'naturalności" oglądanych fragmentów.

Początkowo Dwa dni w Paryżu robią bardzo pozytywne wrażanie. Inteligentne, subtelne lub cięte żarty, do tego kilka sytuacji, na których naprawdę można się popłakać ze śmiechu. Pierwsze wrażenie zdecydowanie in plus. Ale czar niestety szybka pryska. Pomysły na rozbawienie widza kończą się w połowie seansu, by pod koniec zacząć żenować (motyw z torebką), a poza wywoływaniem śmiechu Dwa dni w Paryżu nie mają żadnej wartości.

Film miał w dużej mierze opierać się na kontraście kultury amerykańskiej z rozpasaną mentalnością Francuzów. To naprawdę pole do popisu dla sprawnego scenarzysty. Tymczasem oglądając Dwa dni w Paryżu aż ciężko uwierzyć, że w całości autorem jest inteligentna wydawałoby się Francuzka. Takiego natłoku stereotypów nie widziałem już dawno. Francuzi to monotematyczne, głośne i krzykliwe maniaki seksualne, których życie, ba nawet tworzona przez nich "sztuka", kręci się jedynie wokół wagin i penisów. Do tego żywią się wyłącznie oprawianymi własnoręcznie królikami i świniami - rzeźni Delpy pewnie w Paryżu nie spotkała. Żadnego zróżnicowania ani odstępstwa w filmie nie widać. Jedyne czym się różni Francuz od Francuza, to poziom libido i preferencje seksualne.

Także wnioski, jakimi raczy nas w końcowym monologu Delpy są na poziomie amerykańskiej komedii dla nastolatków. Sama końcowa zmiana formuły ma wskazać wyraźnie, że reżyserka będzie mówić coś ważnego, po czym słyszymy o rzeczach, o których wie każde średnio rozgarnięte dziecko... Ktoś tu się pogubił, albo ma zbyt wysokie ego.

Niezłe pól godziny to za mało, by zasłużyć na wysoką ocenę. Tym bardziej, że Dwa dni w Paryżu popełniają błąd dla mnie w filmach niewybaczalny - rozpalają początkowo nadzieję na coś ciekawego i oryginalnego, po czym gaszą ją banałem i głupotą. Te 3-4 naprawdę zabawne momenty to jednak i tak więcej niż oferuje zwykle kilka współczesnych "komedii" razem wziętych, stawiam więc ocenę 6. Solidny średniak - można obejrzeć, ale jak się przegapi, to nic wielkiego się nie straci.

Moja ocena
6/10

wtorek, 22 lipca 2008

Transfer / Rendition




Kiedy w 2001 r. Gavin Hood popełnił potworka w postaci nowej ekranizacji sienkiewiczowskiego W pustyni i w puszczy, mało kto sądził, że kiedykolwiek jeszcze o tym panu usłyszymy. Tymczasem, po czterech latach zawodowej przerwy, jego opowieść o młodocianym przestępcy z johannesburskiej biedoty, którego życie nabiera sensu dzięki opiece nad znalezionym niemowlęciem, zaczęła niespodziewanie podbijać światowe festiwale. Marsz po kolejne statuetki zakończył się na zdobyciu tej najbardziej rozpoznawalnej - Tsotsi został uznany godnym Oscara za najlepszy film nieanglojęzyczny. W ten sposób przed Hoodem zostały otwarte drzwi do Hollywood.

Trzeba przyznać, że do pracy zabrał się ambitnie. Zamiast zadowolić się sensacyjnym scenariuszem, postanowił nakręcić film będący kolejnym głosem w światowej dyskusji na temat terroryzmu i sposobów walki z nim - głosem wyważonym i w miarę możliwości obiektywnym. Do tego udało mu sie zabrać naprawdę imponującą obsadę, z Jake'm Gyllenhaalem, Meryl Streep i Reese Witherspoon na czele. Zapowiadało się ciekawie i w sumie dość ciekawie wyszło. Ale po kolei...

W nieokreślonym w sumie do końca arabskim kraju Afryki Północnej dochodzi do zamachu, w którym przypadkowo ginie agent CIA. O współpracę z zamachowcami podejrzany jest egipski naukowiec Anwar El-Ibrahimi (Omar Metwally), od wielu lat mieszkający w Stanach, wracający właśnie z konferencji w RPA do czekającej na niego w Waszyngtonie ciężarnej żony (Reese Witherspoon) i synka. Do rodziny jednak nie dotrze, przechwycony potajemnie po wyjściu z samolotu przez amerykańskie służby, a następnie przerzucony do kraju, w którym miał miejsce zamach. CIA wykorzystało tutaj zapis dopuszczający nadzwyczajny transfer podejrzanych o terroryzm do innych krajów w celu przesłuchania. Powodem takiej praktyki jest głównie możliwość stosowania technik wymuszania zeznań, które oficjalnie na terytorium USA nie miałyby racji bytu.

Film w ładny sposób pokazuje zaostrzający się terroryzm i coraz brutalniejsze metody walki z nim jako samonapędzające się mechanizmy. Agresja jednej ze stron potęguje reakcję drugiej, a wyjścia z sytuacji właściwie nie widać. Każda, nawet na pierwszy rzut oka negatywna postać kieruje się swoimi dobrze uzasadnionymi motywacjami, którym ciężko odmówić racji. Nic nie jest tu czarno-białe, a walka z terroryzmem to nie prosta wojna dobra ze złem, jak próbuje wmówić nomenklatura Busha Juniora. Na tym polu Rendition spisuje się wręcz powyżej oczekiwań, wypadając lepiej niż dość podobna w tematyce Syriana i deklasując przereklamowane Królestwo.

Gorzej Hoodowi wyszło kreowanie wyrazistych bohaterów. Na szczęście zatrudnione gwiazdy nie zawodzą i nadają postaciom nieco charakteru. Lepiej od nich wypada jednak część obsady arabskiej, ze szczególnym wskazaniem Yigala Naora w roli brutalnego i pozbawionego złudzeń szefa miejscowej policji. Generalnie nie było chyba celem reżysera, by postaci były typowymi bohaterami "z krwi i kości" - one mają tu raczej za zadanie przedstawiać różne postawy wobec toczącego się konfliktu świata zachodniego z islamskim i w sumie taki zabieg się udał, nie przynosząc jednocześnie wielkiej szkody napięciu towarzyszącemu opowiadanej historii.

Podsumowując Rendition to dość statyczny dramat polityczny, nastawiony głównie na klimat i mający sporo do powiedzenia. Nie jest to z pewnością dzieło odkrywcze, na tle podobnych filmów wyróżnia się jednak wyraźnie dojrzałością, obiektywizmem oraz unikaniem podniosłych scen. Nic co zostałoby na dłużej w pamięci, ogląda się go jednak z przyjemnością i zachęca do dyskusji. Mimo to świat filmowych krytyków nie był dla niego łaskawy. Choć nie brakowało dość entuzjastycznych recenzji, przeważały te negatywne, nieraz mieszające nawet dzieło Hooda z błotem. Ja jednak pozwolę sobie Rendition polecić, choć z góry ostrzegam, że osoby liczące na szybką rozrywkę nie mają tu czego szukać.


Moja ocena:
7+/10

piątek, 18 lipca 2008

The Happening / Zdarzenie




M. Night Shyamalan - pochodzący z Indii scenarzysta i reżyser, którego nazwisko zostało rozsławione w całym filmowym świecie za sprawą oszałamiającego sukcesu Szóstego zmysłu. Gęsty, tajemniczy klimat i zaskakujący twist na końcu - ta prosta w sumie recepta przyniosła Shyamalanowi taki rozgłos, że stał się wręcz jej niewolnikiem. Próbując powtórzyć sukces hitu z Brucem Willis'em, powielał wspomniany schemat jeszcze kilkukrotnie, coraz mocniej przekładając atmosferę opowiadanej historii nad jej logikę (czego symptomy widać było już w Szóstym zmyśle). Efekty nie zachwycały, ale mimo wszystko wyróżniały się na tle innych rozrywkowych produkcji. Z takimi mniej więcej oczekiwaniami podchodziłem do Zdarzenia, którego trailery dawały nadzieję na naprawdę przyzwoitą półtoragodzinną rozrywkę.

Zwyczajne popołudnie w zatłoczonym Central Parku. Nagle część osób zamiera w bezruchu, by po chwili, mamrocząc głupoty, wyszukiwać najprostszej drogi do odebrania sobie życia. Fala masowych, spontanicznych samobójstw zaczyna ogarniać Wschodnie Wybrzeże. Po pierwszych doniesieniach o ataku terrorystycznym naukowcy zaczynają dochodzić do wniosku, że toksyny pojawiające się w powietrzu są naturalnym produktem roślin, które najwyraźniej uparły się, że wymiotą człowieka z powierzchni ziemi, zanim ten wytnie resztkę amazońskiej dżungli.

W centrum "zaatakowanego" regionu walczy o przetrwanie grupa ludzi, na czele z bohaterami - Elliotem (Mark Wahlberg) i Almą (Zooey Deschanel) Moore'ami oraz kilkuletnią córką ich przyjaciela, którą musieli się zaopiekować. Shyamalan pokazuje zdecydowaną większość wydarzeń z perspektywy tej trójki, świadomie naśladując tutaj sposób narracji udanie wykorzystany przez Spielberga w Wojnie Światów. Tam jednak Tom Cruise zagrał bardzo przyzwoicie, a Dakota Fanning wręcz koncertowo. W Zdarzeniu tymczasem poziom aktorstwa jest tak koszmarny, że momentami serio zastanawiałem się (właściwie to zastanawiam się w dalszym ciągu), czy to nie celowy zabieg mający nawiązywać do wątpliwych osiągnięć na tym polu filmów sci-fi z przełomu lat 50. i 60., tworzonych przez Eda Wooda i jemu podobnych "artystów". Miny prezentowane przez Wahlberga w scenach dramatycznych, groteskowa mimika jego filmowej żony, w połączeniu z potwornymi dialogami wzbudzają ogólną wesołość, a postaci poboczne są tak karykaturalne, że opowiadanej historii w żaden sposób nie da się wziąć serio.


Takie minki oglądamy przez 80% filmu

Średnio współgra to z mozolnie budowanym od pierwszej sceny filmu klimatem. Shyamalan doświadczenie ma jednak w tym względzie olbrzymie i w sumie nie zawodzi. Napięcie stale rośnie i jest największą, jeśli nie jedyną, zaletą Zdarzenia. Dzięki niemu film ogląda sie gładko, a 90 minut mija bardzo szybko. Można więc powiedzieć, że otrzymałem dokładnie to czego oczekiwałem - niewymuszoną, w miarę emocjonującą rozrywkę. Szkoda tylko, że reżyser, który do tej pory unikał podszywania swoich filmów jakimiś wielkimi ideami, teraz na siłę próbuje wcisnąć przestrogę przed dalszą eksploatacją środowiska. Szczytne to, ale w tak łopatologicznej i napuszonej formie może dotrzeć co najwyżej do przedszkolaka, a dorosłego widza najzwyczajniej w świecie drażni.

Podsumowując, Zdarzenie można obejrzeć, szczególnie nie męczy, momentami nawet w niezamierzony (chyba) sposób wywołuje szczery śmiech. Jako wieczorna rozrywka sprawdza się nieźle. Ci jednak, którzy darzą Shyamalana szczególną estymą i wiążą z tym filmem duże nadzieje, będą mocno zawiedzeni. Widać, że powoli reżyser ten się wypala i przydałaby mu się zmiana konwencji, lub przynajmniej skupienie się jedynie na reżyserii, scenariusz powierzając lepszemu specjaliście.

Moja ocena:
6+/10

wtorek, 8 lipca 2008

Lejdis




Od dłuższego czasu omijam szerokim łukiem polskie komedie. Ciężkie, wysilone i koniecznie wulgarne żarty, sceny kręcone tylko po to, by mógł paść wymyślony wcześniej cool tekst, do tego wrażenie deja vu - ci sami aktorzy, podobne scenariusze i ten sam humor. Na taki Testosteron w życiu nie wybrałbym się do kina, jednak dzięki zbiegowi okoliczności trafiłem na seans i o dziwo bardzo pozytywnie się rozczarowałem. Kameralny, niemal teatralny klimat, prowadzenie akcji samymi niemal dialogami, przewaga dowcipów inteligentnych nad prymitywnymi (choć i tych nie brakowało), kilka celnych obserwacji, no i niezła gra aktorska (Stelmaszczyk!) - jakby wszystkie polskie komedie przeznaczone dla masowego odbiorcy prezentowały podobny poziom, byłbym zadowolony.

Lejdis od początku było tworem sztucznym, powstałym jedynie w celu wykorzystania koniunktury nakręconej przez przyjemnie szowinistycznego poprzednika. Niemniej kobieca perspektywa pociągała, a doświadczenie autorów dawało nadzieję na równie udany film. Niestety, wystarczy 5 minut z Lejdis, by wiedzieć, że nadzieja była płonna.

Film ma dużo bardziej klasyczną formę niż Testosteron. Cztery przyjaciółki od lat dziecięcych urządzają sylwestra w środku roku. Wypowiadają sylwestrowe życzenia, a my patrzymy, czy w ciągu najbliższych 12 miesięcy marzenia się spełnią. Nic szczególnego, życzenia w postaci "chce mieć duże cycki" raczej dramatyzmu nie zwiastują, więc autorzy (Konecki i Saramonowicz) wybrali sobie kilkanaście problemów przewijających sie przez telenowele i Fakt, a następnie wcisnęli je na siłę do tej niby komedii, robiąc z niej momentami karykaturę M jak miłość. Czego tu nie ma... mamy męża geja, podejrzenie raka, seks z własnym uczniem i to jeszcze na korytarzu szkoły, podejrzenie sąsiada o pedofilię, umierającego ojca, który wraca po latach, chamską szefową, niechcianą ciążę itd. itp. Kiedy już myślałem, że film zbliża się ku końcowi i mordęga się skończy, przed bohaterkami stawiano kolejne, nie wiadomo skąd wyciągnięte trudności - wszystkie zbyte potem 5-minutowymi scenami, kompletnie nic do filmu niewnoszącymi. Lejdis są rozdęte do granic absurdu - trwają 130 minut, do tego dłużą się bardziej niż tolkienowska trylogia Jacksona w wersji reżyserskiej.

Poziom humoru wygląda mniej więcej tak, jakby wycięto co bardziej prymitywne kawałki z Testosteronu, a następnie je zwielokrotniono. Do tego bohaterki to kobiety nowoczesne, więc urozmaicają swój język angielskimi wtrętami i stosują odzywki typowe raczej dla osób 20 lat młodszych. Widz ma więc przyjemność kilkukrotnie słuchać historii o nietoperzu, który sam sobie robił "blowjoba" (tak, to cytat) i innych, równie inteligentnych żartów. Owszem, w kilku momentach bywa śmiesznie, ale uczucie zażenowania towarzyszyło mi w znacznie większej ilości scen.

Choć film jest o kobietach, to ich zachowanie i język są typowo męskie - klną jak szewc (co akurat od rzeczywistości nie odbiega;), lubią pochlać i posługują się głównie językiem ciętych ripost. O żadnej celnej obserwacji kobiecej natury nie ma co tu marzyć (a takich w Testosteronie odnośnie mężczyzn było sporo). Jakby zamienić płeć bohaterów, nie zmieniając scenariusza, to nikt by chyba nie zauważył nic nienaturalnego (pomijając bohaterkę dążącą do ciąży za wszelką cenę:). W efekcie bardzo wiele scen wypada sztucznie i nawet nienajgorsza gra aktorska nie jest w stanie temu zaradzić.

Jeszcze gorzej jest z mężczyznami, których role są sprowadzone do 2-3 klisz. Absurdalna jest szczególnie postać grana przez Rafała Królikowskiego - choć pokazywany na ekranie wielokrotnie, jedyne co robi, to pozowanie przed lustrem w stroju starożytnego Rzymianina. Podobnych, choć może nie aż tak jednowymiarowych manekinów jest tu niestety dużo, za dużo. Mając w pamięci Testosteron byłem mocno tym zaskoczony. Najlepiej chyba wypada pod tym względem postać europosła-geja grana przez Piotra Adamczyka.

Wspomnieć należy także o Czarku Pazurze, który z offu wyjaśnia nam meandry fabuły, w czasie gdy akcja przeskakuje o kilka miesięcy do przodu. Górnolotne banialuki o przemianach bohaterek, które przychodzi mu wymówić szczególnie w końcowych fragmentach filmu, są w niezamierzony sposób tak komiczne, że nosiłem się nawet z zamiarem wykorzystania ich w tej recenzji:)

Słyszałem opinie, że Lejdis na tle królujących ostatnimi czasy w kinach polskich komedii romantycznych, to film wręcz świetny. Może, nie wiem, nie oglądałem ostatnich hitów ze Stenką czy Zakościelnym i oglądać ich nie będę. Bez względu na punkt odniesienia Lejdis jest filmem złym, częściej żenującym niż śmiesznym, do tego za długim o niemal godzinę. Jak ktoś bardzo tęskni za polską komedią, obejrzeć może. Reszcie zdecydowanie odradzam.

Moja ocena:
3/10

czwartek, 3 lipca 2008

Street Kings/Królowie ulicy




Trudno dziś o dobre, mocne kino sensacyjne. Gatunek, który królował w salach kinowych w pierwszej połowie lat 90-tych, obecnie jest raczej na wymarciu. Zastąpiony został przez wypełnione bezsensowną akcją błyskotki w stylu Next czy Wanted oraz skupione na przemocy slashery, wszystko po to, by zaspokoić niewybredne gusta nastoletniej większości. W takiej sytuacji nie dziwi olbrzymi sukces dobrej, ale dalekiej od ideału Szklanej pułapki 4.0, czy uznanie wręcz za arcydzieło serii o Jasonie Bourne'ie, także niezłej, ale... bez przesady. Oba konkurencji za wielkiej nie miały. Street Kings to właśnie przedstawiciel starej szkoły - mocna, ale w miarę trzymająca się kupy akcja, brak rzucających się w oczy efektów specjalnych, względny realizm scen przemocy, brak przegięć w postaci podkręcania wystrzeliwanych kul (vide Wanted), tak, to film, jakiego dawno nie oglądałem.

Tom Ludlow (Keanu Reeves) co prawda nosi policyjną odznakę, tak naprawdę pełni jednak w Policji rolę cyngla na usługach swojego ambitnego Kapitana - Jacka Wandera (Forest Whitaker). Tam, gdzie prawo sięgnąć już nie może, posyła się Ludlowa, który z gracją i wdziękiem likwiduje bandziorów, pozorując potem działanie w obronie własnej. Wander potem elegancko tuszuje wszelkie nieścisłości i takim sposobem jego jednostka jest w czołówkach gazet, a sam Kapitan pnie po szczeblach policyjnej kariery. Działania Ludlowa nie pasują jednak jego byłemu partnerowi, interesować się zaczyna nim także Wydział Wewnętrzny...

Tak wygląda zarys początków fabuły, oczywiście obfitującej potem w "zaskakujące" zwroty akcji. I faktycznie w kilku szczegółach udało się scenarzystom mnie zaskoczyć, problem jednak w tym, że "głównego złego" rozpoznaje się właściwie w 15. minucie filmu, co skazało ich wysiłki na niepowodzenie. To dość mocno psuje zabawę i przyczynia się do największego problemu Królów ulicy - braku napięcia. Niedostatek tego ostatniego to gwóźdź do trumny dla każdego niemal filmu sensacyjnego, nie inaczej jest niestety i w tym przypadku.

Nie oznacza to, że Street Kings jest filmem złym. Ogląda się go nieźle - mamy tu kilka mocnych i efektownych scen, gęsty klimat, dość oryginalną muzykę, no i znaną obsadę - Reeves i Whitaker wspierani przez serialowe gwiazdki: Sucre z Prison Break'a i Dr House'a. Znana obsada nie oznacza jednak dobrej. Reeves jest drewniany jak niemal zawsze, choć o dziwo pasuje to nawet do roli półkretyna, jakim jest Ludlow. Gorzej sytuacja wygląda z Whitakerem. Ten bardzo ceniony przeze mnie aktor w paru scenach wygląda wręcz komicznie. Jego nadekspresja, tak efektowna w Ostatnim Królu Szkocji, tutaj jest zupełnie nie na miejscu. Zamiast przebiegłego i charyzmatycznego (jakoś w końcu musiał namawiać do zabijania) dowódcy, postać Wandera przypomina nadpobudliwego, niepanującego nad odruchami schizofrenika.

W kilku momentach musimy też być baaardzo tolerancyjnymi, by uwierzyć w łatwość, z jaką udaje się bohaterom pewne sprawy zatuszować. To jednak już najmniejszy problem. Większym jest ten, że to staroszkolne kino, choć miało wszelkie atrybuty, by przypaść mi do gustu, najzwyczajniej w świecie rozczarowało. Jasne, dało się oglądać i sprawiało to nawet jakąś przyjemność, jednak po seansie faktycznie byłem w stanie określić Szklaną Pułapkę 4.0 świetną, a serię o Bourne'ie - arcydziełem.

Moja ocena
6/10