poniedziałek, 24 listopada 2008

Tropic thunder / Jaja w Tropikach




Po raz pierwszy od baaardzo długiego czasu dałem się skusić na bzdurną z definicji amerykańską komedię. Na zasadzie: Robert Downey Jr., Tom Cruise i niezłe recenzje? - no dobra, dam mu szansę. Lepiej byłoby jednak, gdybym zaufał intuicji zapalającej wielkie czerwone światło na sam dźwięk tytułu Jaja w Tropikach.

Reżyserem jest największa chyba obecnie gwiazda amerykańskiej komedii (obok Adama Sandlera) - Ben Stiller, który obsadził się zresztą też w głównej roli. Gościa nie lubię, nie kumam o co w ogóle z nim chodzi, tak samo zresztą jak nie kumałem fenomenu wczesnego Jima Carrey'a (którego zresztą po Truman Show i Zakochanym bez pamięci bardzo lubię). W każdym razie Stiller najwyraźniej jest lubiany nie tylko przez widzów, bo w swoim filmie zgromadził całą plejadę głośnych nazwisk. Ich liczby pozazdrościłby niejeden reżyser z "nazwiskiem". Obok wspomnianej dwójki mamy tu też Nicka Nolte, Jacka Blacka, czy Matthew McConaughey.

Obsada robi wrażenie. Podobnie wrażenie robi rewelacyjny początek filmu. Pomysł z przedseansowymi trailerami jest super i zwiastuje naprawdę świeży humor. Potem jest już równia pochyła - od śmiesznej parodii Plutonu po totalnie kretyńską końcówkę próbującą łączyć motywy Czasu Apokalipsy i Rambo. Tak, Wietnamu jest tu dużo, masa nawiązań do klasyki zarówno tej z górnej półki, jak i kina typowo rozrywkowego. Ludzie na forach rozpływają się w zachwytach nad wplecionymi w akcję cytatami, poszczególnymi scenami itd., itp. O amerykańskich filmach o wojnie wietnamskiej pisałem magisterkę, więc podejrzewam, że takich smaczków wychwyciłem więcej niż przeciętny, czy nawet dość obeznany widz. Do tego film ten jest generalnie o kręceniu filmów, więc nie brakuje tu często celnych i ciętych uwag na temat Hollywood, tamtejszego stylu życia, gwiazd ekranu i całego przemysłu filmowego. I wiecie co? A nic, bo co mi po parodii, jak jest ona nieudolna i zamiast śmieszyć wywołuje uśmiech politowania? Co mi po kilku niezłych tekstach, sprytnych nawiązaniach i naprawdę dowcipnych momentach, jak poprzedzielane są długimi fragmentami w czasie których zastanawiałem się po co ja jeszcze oglądam tę głupotę? I wreszcie, co mi po świetnej obsadzie, jak w dużej mierze jest wrzucona na siłę, dla nazwiska i nie ma nic do zagrania, a wręcz wkurza niemożliwie (Black!!).

Honor trzeba oddać Downey'owi i Cruise'owi - są świetni. Robert potwierdza po raz kolejny swoją klasę i jest znakomity w roli wielkiej nagradzanej Oscarami gwiazdy, aktorskiego maniaka, który jest nawet w stanie zmienić kolor swojej skóry (operacyjnie), by tylko lepiej wczuć się w graną postać. Tom z kolei spróbował zawalczyć ze swoim obecnym emploi zadufanego scjentologicznego dupka. W jego wykonaniu nadpobudliwy, mający wszystko i wszystkich gdzieś producent potrafi naprawdę rozbroić :)

Jakiś czas temu zrecenzowałem sensację pod tytułem Street Kings. Film ten wielu się podobał, choć tak naprawdę był wyjątkowo przeciętny. Jego jedyną zaletą był chyba tylko brak sensownej konkurencji. Mam wrażenie, że podobnie jest z Jajami w Tropikach. Na bezrybiu i rak ryba ;) Ludzie podniecają się kilkoma faktycznie dobrymi scenami, sprytnie wplecionymi nawiązaniami do klasyki o wojnie wietnamskiej, tracąc z oczu ogólny obraz, że film ten to tak naprawdę 2 godzinny wieczór z kabaretem, na którym na 15 wykonawców śmiesznych był jeden, a i ten umiarkowanie.

Moja ocena:
5/10

wtorek, 18 listopada 2008

WALL-E



Z pozoru WALL-E to taka utrzymana w lekkim retrofuturyzmie bajeczka o dwóch zakochanych w sobie robocikach. Faktycznie ta bajka to jedna z przyjemniejszych opowiastek o miłości powstałych ostatnimi czasy, połączona z rewelacyjną wręcz satyrą nad skutkami naszej postępującej technologizacji. To chyba najlepszy mix rozrywki dla dzieci i przesłania dla dorosłych współczesnej animacji.

Fabuła jest bardzo prosta i pewnie każdy zainteresowany już o niej słyszał. Mamy uroczego robocika WALL-E (bez dwóch zdań wzorowanego na bohaterze Krótkiego spięcia), który powstał, by oczyszczać nasz świat z odpadków. No i sobie ten nasz świat sprząta, nie bacząc na to, że ludzi od 700 lat już na nim nie ma - część opuściła Ziemię, reszta została pośrednio zabita przez góry śmieci, którymi zasyfili całą planetę. Spokojne i monotonne życie WALL-E zmieni się jednak diametralnie, gdy jego terytorium nawiedzi nadpobudliwa sonda płci żeńskiej, o wdzięcznym imieniu EVE - wysłana w celu sprawdzenia, czy są na Ziemi jakieś oznaki życia.

Początkowo ten filmik, choć zadziwia technicznym kunsztem, wydaje się raczej dość infantylną opowiastką dla dzieciaków mających <10 lat. Szybko jednak nabiera tempa, raz po raz zaskakując celną obserwacją. Ilość odniesień do naszej rzeczywistości i niezliczone nawiązania do klasyki sci-fi wywołują nieustające jarzenie się michy. Śmiejąc się jednak z tych bezwolnych grubasów podświadomie gdzieś czujemy, że wcale wiele nam do nich nie brakuje... Oj, naprawdę odważny to film i autorom należą się brawa za umieszczenie podobnych wątków w, co by nie mówić, bajce dla dzieci.

Podziwiając tło historii nie można zapomnieć, że jej główną osią jest rodzące się uczucie między WALL-E a EVE. Choć te robociki nie potrafią wymówić nic poza swoimi imionami, a twórcy filmu wykorzystali tu zgrane raczej motywy, to i na tym polu jest świetnie. Naprawdę parę momentów jest rozbrajających i wstyd się przyznać, ale ja, stary już chłop, na tej opowiastce o dwóch blaszakach co najmniej trzykrotnie ostro walczyłem, by sobie nie połkać ze wzruszenia. Zresztą taki rozczulający nastrój utrzymuje się jeszcze długo po napisach końcowych (skądinąd też świetnych).

Ponoć każde dziecko wybiera sobie 2-3 filmy, których wspólnym oglądaniem katuje potem rodziców kilkadziesiąt razy. Jak już się dorobię dzieciaka, będę robił wszystko, by dla niego takim filmem stał się WALL-E :) Historię automatu sprzątającego i jego śnieżnobiałej wybranki pewnie mógłbym oglądać z przyjemnością jeszcze niejeden raz. Jak dla mnie bomba. Polecam.

Moja ocena:
9/10

poniedziałek, 10 listopada 2008

Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki




Biedny Indy. Tyle lat mówiono, że będzie wskrzeszany i w końcu Lucas ze Spielbergiem dopięli swego.

Nic to, że Harrison Ford zbliża się do 70-tki i wygląda nawet jak dziadek swej własnej żony (Ally McBeal) - Indiana być musi i tyle. Że stary? Trudno, zrobimy z niego dziarskiego staruszka i dodamy młodą męską gwiazdkę dla równowagi (Shia LaBeouf). Mało tego, nawet damy mu doświadczoną przez życie weterankę serii (Karen Allen), co by sobie przed śmiercią jeszcze pobzykał.

Scenariusz? A po co Ci scenariusz? Weźmy kilka zgranych motywów z poprzednich części i wiesz co..., pofolgujmy swoim perwersjom. Ty Spielberg wsadź tych swoich ulubionych obcych. Że nie pasują do Indiany? No co ty, wymyślimy jakąś bzdurną historyjką, bez ładu i składu, ale alieny będą. Ty Lucas wsadź swoje ulubione maskotki. W końcu od królowania na ekranie Ewoków i Jar-Jara tyle czasu upłynęło, że nie masz czym się już rajcować. Taki bidniutki jesteś, że damy ci aż dwa typy zwierzątek na raz: świstaki i małpki. Fajniutkie i słodkie. Szczęśliwi?

A wiecie co, może ubzdurnijmy to jeszcze bardziej. Jaka najbardziej absurdalna sytuacja przychodzi wam do głowy?

Spielberg: Wybucha bomba atomowa, Jones wchodzi do lodówki.
Lucas: Jones idzie do ruin, a tam nagle pojawia się stado walczących za pomocą kung-fu mikro-indian, którzy nie chcą go przepuścić.

Wow chłopaki, wy to macie wyobraźnię, załatwione. Jak coś wam się jeszcze przypomni to dajcie znać, wsadzimy to do scenariusza już na planie.

Tak mniej więcej nowy Indiana wygląda. Jakieś zalety? No momentami czuć przyjemny klimacik poprzedników, mamy tą samą muzę, no i Indy to Indy, wiek tego nie zmieni. Cała reszta niestety wygląda dość zatrważająco i wybaczyłbym to, gdyby to była jakaś Mumia, ale nie przygody archeologa, który był jedną z filmowych postaci mających największy wpływ na moje zainteresowanie kinem.

Panom Spielbergowi i (szczególnie) Lucasowi już dziękujemy. Szczerze im życzę spełnienia marzeń, czyli porwania przez UFO i bolesnych eksperymentów przeprowadzanych przez szarych obcych z wielkimi oczami (Spielberg) oraz obudzenia się w świecie przepełnionym przeróżnymi pluszowymi i nie tylko zwierzątkami, które chciałyby się tylko tulić, będąc przy tym rozbrajająco dziecinnymi (Lucas) - najlepiej niech ten przytulankowy świat będzie otoczony drzwiami pozbawionymi klamek i wymalowany na urocze, cieplutkie kolorki.

Moja ocena:
4/10

BTW. na temat nowego Indiany powstał niezły epizod South Parku, który dość dobitnie pokazuje co panowie L&S zrobili naszemu archeologowi. Polecam.

http://www.southparkstudios.com/episodes/187260/

poniedziałek, 3 listopada 2008

Serialowy pół(ćwierć)metek



Regularnie oglądam kilka seriali, co jakiś czas próbuję czegoś nowego, o czym jest aktualnie głośno. Serialowy sezon trwa w najlepsze. Odcinków nowej serii była już chyba wystarczająca ilość, by pokusić się o wstępną ocenę trwającego sezonu. Na koniec kilka słów o tytułach, którym dawałem w ostatnim czasie szansę – jednemu się udało, innym nie, uzasadnię dlaczego.

Wciągający, stojący na dobrym poziomie i posiadających wyrazistych bohaterów serial to prawdziwy skarb, który daje wielokrotnie więcej radochy (do tego rozłożonej w czasie) niż nawet porządny rozrywkowy film. Problem z oceną seriali jest jednak taki, że odbieramy nowy sezon przez pryzmat poprzednich. A że utrzymanie formy przez 3-4 sezony to wielka sztuka, widzimy na przykładzie niemal każdego tytułu. Dlatego kolejną serię niezłego tytułu, choć na tle innych seriali jest obiektywnie dobry, możemy oceniać źle właśnie dlatego, że nie dorasta do pięt poprzednikom. Zachęcam więc do komentowania – z pewnością nie wszyscy się ze mną zgodzą. A jeżeli znacie tytuł warty poświęcenia tej godziny tygodniowo – czekam na propozycję 

Californication

Recenzję pierwszego sezonu zamieściłem swego czasu na tym blogu. Californication wywarło na mnie ogromne wrażenie lekkością, dystansem, humorem i świetnym przedstawieniem relacji między parą bohaterów. Więź łącząca Hanka (David Duchovny) z jego byłą partnerką Karen (Natascha McElhoe) była wręcz namacalna – coś rzadko oglądanego nawet w wielkich filmach, tu udawało się mimochodem. Tyle, że dwunastoodcinkowy serial stanowił pewną zamkniętą całość. Ewentualny ciąg dalszy, by mieć rację bytu musiałby opierać się na nieco innej formule. Tymczasem autorzy wyszli z założenia typowego dla wielu twórców sequeli – dajmy widzom to, co podobało się w części pierwszej, ale pomnożone wielokrotnie i podane w jeszcze bardziej efektownej formie. Oczywiście dzieje się to zazwyczaj kosztem innych części składowych pierwowzoru, które w równym, jak nie większym stopniu decydowały o jego sukcesie.

I tak drugi sezon Californication jest jeszcze bardziej zboczony, szokujący i przepełniony seksem niż sezon premierowy. Pełno tu golizny, obscenicznych scen i momentów, których zadaniem jest tylko bycie kontrowersyjnymi. To co było ciekawym i świeżym uzupełnieniem głównego wątku poprzedniej serii, tu wyszło zdecydowanie na plan pierwszy. Ofiarą tego padło najważniejsze – sens serialu. Ponieważ próba ułożenia sobie wspólnego życia przez Hanka i Karen raczej kontrowersjom nie sprzyjała, twórcy więcej miejsca zaczęli poświęcać znajomym bohaterów przekształcając ich postaci w wiecznie zaćpane i myślące tylko o seksie kukły. Kiedy i ta formuła się wyczerpała (wystarczyły na to cztery odcinki), zrobiono zwrot w akcji właściwie sprowadzając ją do punkty wyjścia całego serialu. Wszystko po to, by dalsze ekscesy Hanka miały uzasadnienie. O ile siłą napędową pierwszego sezonu była próba poradzenia sobie Hanka ze stratą Karen i walka o jej odzyskanie, tak tu właściwie nie ma nic, co mogłoby taki ciężar pociągnąć. Ot przechodzenie od jednej głupiej sceny do kolejnej, od czasu do czasu z przerwą na naprawdę fajny moment. Jeżeli tak ma wyglądać cała seria, na następny sezon najzwyczajniej w świecie nie widzę już miejsca.

Dexter

W przypadku Dextera już do drugiego sezonu podchodziłem z rezerwą. O dziwo okazał się jeszcze lepszy niż sezon startowy. W takim razie trzeci sezon z pewnością dobry okazać się już nie mógł. A jednak!

Autorzy serialu ponownie bardzo pozytywnie mnie zaskoczyli. Od razu rzuca się w oczy, że mieli pomysł, co dalej z losami Dextera począć. By uniknąć wtórności umiejętnie ograniczyli jedne wątki na rzecz innych, wprowadzili nowych, ciekawych bohaterów (świetny Jimmy Smits). Co jednak najważniejsze, nie popełnili też grzechu typowego dla innych wielosezonowych produkcji – chodzi mi o eksponowanie akcji kosztem psychologii postaci. W dalszym ciągu to świetnie wyreżyserowana i zagrana opowieść o seryjnym mordercy, który coraz lepiej radzi sobie z udawaniem życia szarego człowieka, co jednak przysparza mu nowych kłopotów. Podobnie jak dość niespodziewany sojusznik w jego poczynaniach, posiadający zresztą nie mniejsze niż Dexter problemy z samym sobą. Nie chcę spoilować akcji, dlatego ograniczę się do stwierdzenia, że Dexter to zdecydowanie najlepsze, co ma obecnie do zaoferowania amerykańska telewizja (przynajmniej z tego co widziałem) i chyba nie ma drugiego serialu, który trzymałby tak równą formę przez sezony. Zdecydowanie polecam, w serialowej klasyfikacji to mój number one.

Heroes

Serial o superbohaterach wydawał mi się głupi z zasady i musiałem usłyszeć/przeczytać dużo pozytywnych opinii zanim się za niego zabrałem. A jak już się zabrałem to nie mogłem się oderwać :) Pierwszy sezon był super – totalnie świeże i niekomiksowe spojrzenie na ludzi posiadających nadprzyrodzone moce. Drugi sezon niestety został mocno naznaczony strajkiem scenarzystów i kretyńskim wątkiem o przygodach Hiro w średniowiecznej Japonii. Mimo wszystko do sezonu trzeciego podchodziłem z optymizmem – mając gotowych i ciekawych bohaterów wystarczyło osadzić ich w ciekawej opowieści. A o taką w świecie supermocy przecież nietrudno, należało tylko zatrudnić sprawnego scenarzystę.

Taki jednak najwidoczniej się nie znalazł. Przekombinowano i to znacznie. Zamiast ciekawej rozwojowej fabuły mamy kompilację kilkunastu wątków połatanych grubymi nićmi, przez co słabo trzymających się kupy i do tego zmieniających się jak w kalejdoskopie. Pojawia się nowa tajemnica, ledwo zaczniemy myśleć, o co tu chodzi, a już dostajemy jej rozwiązanie połączone z kolejną nowością. I tak w kółko, bez ładu i składu, w formie przypominającej dziwaczny serialowy teledysk. Za dużo tu atrakcji, za mało sensu. Wszystko to powoduje, że właściwie nie można się zaangażować w opowiadaną opowieść, a kolejne zwroty akcji wita się najwyżej obojętnym ziewnięciem. Szkoda, szkoda, bo naprawdę ten serial to materiał na rozrywkowy hicior. A tak z każdym kolejnym odcinkiem noszę się z zamiarem rzucenia Heroesów, tak jak swego czasu przerwałem oglądanie Prison Breaka. Pewnie do końca sezonu dotrwam, ale bardziej z przyzwyczajenia i sympatii do postaci niż faktycznej wartości serialu.

Zresztą chyba nie tylko ja mam takie zdanie o nowych Hirołsach, bo dopiero co wywalono głównych producentów serialu - trzymającym kasę nie podobał się kierunek w jakim zmierzał. I dobrze, niech spadają.

Gotowe na wszystko

Sezon czwarty Gotowych kończył się krótką sceną przedstawiającą nasze bohaterki po pięciu latach od oglądanych wydarzeń. Średnio mi się ta wizja podobała, miałem więc nadzieję, że to tylko taka ciekawostka, a nie zaczyn do sezonu piątego. Myliłem się.

Tak więc oglądamy wydarzenia po pięciu latach. W życiu desperatek sporo się zmieniło, ot chociażby Gabrielle urodziła dwa pulchne potworki, Susan nie jest już z Mike’m, a Bree z kury domowej stała się kobietą sukcesu. Nie byłem przekonany do tego pomysłu, ale już pilot nowego sezonu pokazywał, że to zmiana w dobrym kierunku, działająca ożywczo na cały serial. W gruncie rzeczy to stare dobre Gotowe na wszystko, wcale nie gorsze od wcześniejszych odcinków, co w przypadku piątego sezonu wydaje mi się dużą sztuką. Mało tego, w pewnych elementach nawet poprzednie sezony przewyższa. Sezon premierowy wybił się na łączeniu wątku sensacyjnego (będącego jednocześnie przewodnim) z typową satyrą obyczajową. Ten wątek sensacyjny był potem powielany w każdym sezonie, zazwyczaj z miernym skutkiem. A tu proszę - ma on wreszcie sens i nawet wciąga. Brawa, polecam.

Scrubs

Scrubs (czy jak chcą polscy spece od tytułów - Hoży doktoży) ma już całą masę sezonów. Ja zabrałem się do serialu niedawno, przetrawiłem sezon pierwszy i jest fajnie :) Bezkompromisowa, zakręcona jak rondo w Będzinie komedia, pełna surrealistycznych gagów. Nie każdemu ten typ humoru będzie odpowiadał, sam musiałem się przyzwyczaić, ale jak już się przywyknie to jest git :) Taki 20-minutowy odstresowywacz. Warto poznać.

Fringe

Zapowiadany szeroko nowy serial JJ Abramsa miał wszystkich zmieść z powierzchni ziemi. Widziałem pilot i zmiotłem go szybko do twardzielowego kosza. Jest tajemnica, są nadprzyrodzone moce, spiski i inne atrybuty poX-filesowe. Nie ma jednak za krzty sensu i napięcia. Tak złego pilota chyba jeszcze nie widziałem. Trzeba naprawdę mieć duże zaparcie, żeby włączyć po nim drugi odcinek. Ale jak twierdzi kolega m010ch na swoim blogu (http://m010ch.blogspot.com/2008/10/szau-nie-ma.html), ponoć potem się rozkręca i ogólnie zacisnąć zęby warto. Chyba jednak dam sobie spokój, ewentualnie powrócę do Fringe, jak inne seriale się pokończą.

Podsumowując:

Jest średnio na jeża. Świetny Dexter, niezłe Gotowe, dołujący coraz bardziej z każdym odcinkiem Californication (no scena przy kręceniu Vaginatown to już dla mnie przegięcie), totalnie wyrwani spod kontroli Heroesi i na deser niezłe Scrubs - szału nie ma. Ciekawe czy Lost, który przecież niebawem nadejdzie, będzie dalej pikował w dół, czy jednak nieco się podniesie?