niedziela, 5 października 2008

Mass Effect




Z góry uprzedzam, że uwielbiam RPG-i. Dwie pierwsze części Fallouta uważam za najlepsze gry jakie powstały, Baldur's Gate'y znam na pamięć, a Planescape Torment czy Arcanum to dla mnie klasyka nie do pobicia. Takie obeznanie w dużej mierze warunkuje moją ocenę współczesnych gier z tego gatunku. Z wydanych w ostatnim czasie jedynie Wiedźmin całkowicie spełnił (a nawet przekroczył) moje nadzieje na porywającą i nieliniową rozgrywkę. KOTOR, Oblivion, Gothic 3, Neverwinter Nights 2, Jade Empire - wszystkie zrażały mnie porządnie w takim czy innym aspekcie i choć część z nich ukończyłem, to odbyło się to w bólach i tylko po to, by nie uważać spędzonego wcześniej z grą czasu za całkowicie stracony.

Mass Effect porażał od momentu pojawienia się w sieci pierwszych filmików z tej produkcji. Wreszcie szykował się prawdziwy role-play bez orków, krasnoludów czy innych posttolkienowskich gatunków. Kosmiczny rozmach, w oprawie godnej XXI wieku i z niesamowitym, "dorosłym" klimatem. Niby coś podobnego oferowały wcześniej dwie części Knights of the Old Republic - tam jednak powtarzalność lokacji i kilka innych upierdliwych elementów skutecznie zniechęciły mnie do dalszej gry. Tych wad Mass Effect miał być pozbawiony i faktycznie - pierwsze recenzje wersji na konsole (na pecety ME wyszedł z rocznym opóźnieniem) były entuzjastyczne (choć trzeba przyznać, że i błędy pewne wytykały). Wiadomo jednak, że to co robi wrażenie na konsolach, na komputerach stacjonarnych często powoduje raczej uśmiech politowania (vide Halo na przykład), na konwersję czekałem więc z niepewnością.

Mass Effect w wersji na PC już jest i... oczekiwania spełnia. Wart jest rozbudowanej recenzji, więc postaram się rozbić go na czynniki pierwsze :)

1. Fabuła

Jest boska :) Przyszłość (choć nie bardzo odległa), ludzie agresywnie i konsekwentnie wbijają się na panteon międzygatunkowej społeczności. Mamy możliwość kompleksowego poznania wykreowanego przez twórców gry świata - jego historię, opis tworzących go gatunków, planet i technologii. Całość jest kompletna, wiarygodna i w bardzo udany sposób tworzy wrażenie realności i epickości. Nie będę zdradzał głównego wątku, gdyż nie dałoby się raczej uniknąć spoilerów. Znakomicie wpisuje się on jednak w rozmach przedstawionego świata i jest chyba najsilniejszym punktem gry. Historia porywa i nie pozwala się oderwać od gry do samego końca. Szkoda tylko, że ten koniec następuje tak szybko. Ledwo się faktycznie wkręcimy, ledwo poznamy o co w tym tak naprawdę chodzi i... już - final battle i the end.

Ta krótkość jest tym bardziej rażąca, że gra nie ma wiele więcej do zaoferowania. W wielu RPG-ach o sile gry decyduje zróżnicowanie i rozbudowanie questów pobocznych. Te oczywiście w Mass Effect występują, ale są tak żałosne i schematyczne, że po wykonaniu trzech wiadomo już, że nie ma sensu tracić czasu na kolejne. Leć na daną planetę, dojedź pojazdem Mako do kompleksu budynków, zabij tam wszelkie przeszkadzajki i zabierz/uruchom/zniszcz coś - schemat, schemat i jeszcze raz schemat. Wystarczy wykonać misję na Księżycu, by zobaczyć, że cała energia twórców poszła w fabułę, a questy poboczne zlano na całego.

2. NPC

W grze mamy sześcioro towarzyszy, choć aktualnie poruszamy się jedynie z wybraną dwójką. Towarzystwo jest wielorasowe i bardzo mocno wpływające na ogólny odbiór gry. Tak silnego zżycia się z poszczególnymi członkami ekipy nie czułem od czasów Baldur's Gate 2. Świetnie nakreślone charaktery, bardzo dobra interakcja, znakomite dialogi i przede wszystkim zmuszenie nas do prawdziwych wyborów (nie wszyscy dotrwają do końca) - tego dawno nie było. Olbrzymi plus, aż szkoda, że mechanika gry nie pozwala na podróżowanie z całą gromadką a'la BG właśnie :)

3. Interakcja

Systemowi prowadzenia dialogów warto poświęcić osobny punkt, gdyż rozmawia się tu sporo. Autorzy, chcąc uchronić współczesnego gracza od czytania ton tekstów (czemu dziś wszystko trzeba upraszczać?:(), zmodyfikowali tradycyjny sposób prowadzenia rozmów, zastępując wybór z pomiędzy pełnych odpowiedzi kontekstowym kółkiem. Innymi słowy - nie wybieramy co odpowiedzieć, a w jakim tonie. Nadaje to dialogom tempa i pewnej filmowości. Niestety problem w tym, że często wypowiadane kwestie mają się nijak do tego co wybraliśmy. Nie jesteśmy więc wielokrotnie w stanie przewidzieć (przynajmniej w wersji PL), co tak naprawdę odpowiemy.

Odpowiedzi zazwyczaj są podzielone na agresywne, neutralne i powiedzmy uprzejme. Podział ten jest wyraźnie zaznaczony na wspomnianym kontekstowym kółku. Od naszego wyboru zależy, czy dostaniemy punkty Renegata, czy Idealisty (a więc system podobny do wyboru między jasną a ciemną stroną mocy w KOTORze). Większego wpływu na grę to nie ma, jednak naprawdę czasem ciężko mi było zrozumieć, czemu za rzeczową reakcję, która nie wiązała sie z niczym "złym", dostawałem potem +6 punktów do Renegata.

Tak wygląda kontekstowe koło dialogowe :)

Systemowi dialogów daleko do ideału i z czasem ma się rosnące wrażenie, że tak naprawdę niewiele nasze wybory znaczą (poza paroma zero-jedynkowymi przypadkami). Wynagradza to nieco fakt, że same wypowiadane treści są zazwyczaj świetnie napisane i jeszcze lepiej przeczytane (piszę o dubbingu w wersji ENG). Czyta i słucha się ich z przyjemnością. Osobiście jednak wolałbym mniej fajerwerków i rozmowy rodem z Planescape Torment. Można sobie pomarzyć...

4. Walka

Jak w każdym niemal RPG, tak i w Mass Effect walka pełni bardzo ważną rolę. W ME została ona w dużej mierze odarta z elementów strategii charakterystycznych dla serii Baldur's Gate czy Icewind Dale. W zamian za to mamy dość zręcznościowy system oparty na widoku TPP i systemie krycia się za przeszkodami. Sprawdza się to nieźle, tym bardziej, że pozostawiono aktywną pauzę. Wersja PC ma tutaj dodatkową przewagę nad konsolową - w przeciwieństwie do konsoli, na PC można wydawać rozkazy każdemu kompanowi oddzielnie. Znacznie zwiększa to pole manewru.

Menu walki jest przejrzyste, choć perspektywa utrudnia wydawanie rozkazów

Ogólnie walka nie jest specjalnie skomplikowana czy trudna. Po nauczeniu się odpowiedniego korzystania z mocy biotycznych (taki przyszłościowy odpowiednik magii) większość przeciwników nie sprawia problemu. Jedynie duża ich grupa była w stanie mi zagrozić. Warto podkreślić jednak, że mimo wielu uproszczeń walczy się w ME z przyjemnością do samego końca gry, czego o wielu RPG-ach (vide Oblivion czy G3) powiedzieć nie można.

5. Mapy

Obok bezsensownych side-questów największa chyba bolączka gry. Bioware pokazało, że ma problem z dobrymi projektami lokacji już przy okazji KOTOR-a. W ME niestety nie jest inaczej. Olbrzymie, całkowicie liniowe przestrzenie, które musimy pokonywać za pomocą "łunochodu" MAKO, pod koniec gry jedynie wkurzają. Wejście do konkretnych lokacji też szczególnie sytuacji nie poprawia - nuda i brak inwencji. Szkoda, pole do popisu dla twórców było duże. Nawet ruiny wymarłej megacywilizacji wyglądają tu jak tworzone przez ograniczony umysł, zakotwiczony w rzeczywistości tanich sci-fi. Wąskie przejścia nie pozwalające na jakiekolwiek zboczenie z jedynej słusznej drogi, czy powtarzające się co kilka metrów te same elementy graficzne - to zdecydowanie nie to, co pobudzałoby wyobraźnię graczy.

6. Interfejs

Kolejny poważny problem - tak niefajnego interfejsu dawno w RPG-u nie widziałem. Z jednej strony w miarę przyjazny system zarządzenia drużyną podczas walki, z drugiej początkowo nieprzejrzysty i do końca gry odpychający ekran ekwipunku. Brak jakiegokolwiek graficznego przedstawienia przedmiotów, nieciekawe opisy i konieczność długiego klikania zanim dokona się chociażby zmiany rodzaju usprawnienia danej broni - zdecydowanie twórcy nie podeszli do sprawy w sposób player-friendly. Nawet ekwipunek w Wiedźminie wydaje się bardziej przejrzysty.

Ekwipunek wygląda bardzo biednie

7. Grafika i muzyka

Grafika była super w momencie wydawania gry, dziś w czasach pocrysisowych większego wrażenia nie robi. Jak wspomniałem, doskwiera szczególnie małe zróżnicowanie plenerów, brak charakterystycznych miejsc, w których byśmy przystawali tylko po to, by popodziwiać okolicę. Dużo lepiej jest z postaciami - dobry design obcych ras oraz świetna i bardzo realistyczna animacja twarzy pozytywnie wpływają na odbiór wyimaginowanego świata. Warto także wspomnieć o doskonałych cutscenkach, których nie powstydziłoby się wysokobudżetowe kino.

Ogólnie grafika prezentuje się ładnie, choć bez rewelacji. Silnik gry jest za to dobrze zoptymalizowany i na C2D 3GHz, GF 8800GT oraz 2GB RAM liczba FPS-ów właściwie non stop oscylowała wokół 60, mimo najwyższych detali z maksymalnym bodaj antyliasingiem i wysokiej dość rozdzielczości (1650x1080).

Muzyka też dobra, ale niczym się nie wyróżnia, ot taki RPG-owy standard. Kilka świetnych motywów, kilka przeciętnych, nic co by mi chodziło po głowie do dzisiaj. Wyróżnić za to trzeba absolutnie genialny (powtórzę - w wersji oryginalnej) dubbing.

8. Werdykt

Mass Effect a pewno nie jest grą doskonałą. Świetny scenariusz, porywająca fabuła i nieprzebrane bogactwo otaczającego nas świata nie pozwalają jednak na oderwanie się od gry. Naprawdę nie brakuje tu momentów wbijających wręcz w fotel i prawdziwych moralnych wyborów. Szkoda, że w parze nie idzie dopracowanie szczegółów i przede wszystkim wykorzystanie wspomnianej złożoności świata za pomocą dobrych i ciekawych misji pobocznych.

Mimo kilku niedoróbek to zdecydowany must have dla każdego miłośnika erpegów. Nie sądzę, żeby ktoś żałował zakupu.

Moja ocena:
8,5/10

piątek, 3 października 2008

Iron Man




Kolejny komiksowy twór. Tym razem na tapetę wzięty raczej średnio popularny (w Polsce przynajmniej) superhero - Iron Man. Recenzje filmu po premierze były pozytywne i... trudno się z nimi nie zgodzić :)

Wielkiej filozofii tu nie ma. Tony Stark (Robert Downey Jr.) jest lekkoduchem spędzającym czas na szalonej zabawie. Zachowuje się właściwie niczym Bruce Wayne pozujący na bogatego lekkoducha, tyle, że Stark nie udaje. Naprawdę ma niemal wszystko gdzieś, liczy się dobra rozrywka, wystawne życie i piękne kobiety. A że przy tym jest inżynierskim geniuszem, właścicielem olbrzymiej firmy specjalizującej się w wyposażaniu armii USA w środki skutecznej negocjacji z terrorystami, to i na zachcianki mu nie brakuje.

I pewnie dalej by to się tak kręciło, gdyby nie pechowe wydarzenia podczas prezentacji nowych śmiercionośnych pocisków wojskom stacjonującym na Bliskim Wschodzie. Stark nie dość, że widzi dzielnych amerykańskich chłopców, którzy giną od produkowanej przez niego broni, to jeszcze dostaje się do niewoli, gdzie ma wspomóc terrorystów swoim konstruktorskim talentem. Tak traumatyczne przeżycia oczywiście zmieniają jego spojrzenie i nadają życiu nowy sens - od teraz będzie tępił zło w groteskowym (ale nie tak jak rajtuzy innych herosów) pancerzu, przeładowanym najnowocześniejszą elektroniką.

Czytając powyższy opis można spodziewać się tylko kolejnego kolorowego gniota made in Hollywood. A jednak nie - Iron Man podoba się właściwie od początku do samego końca. Jak twórcy to osiągnęli? W bardzo prosty i trudny do osiągnięcia jednocześnie sposób - humorem. Cała historia pokazana jest z lekkim przymrużeniem oka, dialogi kipią od inteligentnego dowcipu i nie ma tu charakterystycznego dla tego rodzaju kina przeładowania efektami. Do tego fajna atmosfera najwyraźniej udzieliła się aktorom, widać, że bawili się na planie znakomicie. Downey Jr. nie pokazuje niczego do czego nas już nie przyzwyczaił, ale w roli Starka jest świetny - wyluzowany, pewny siebie, z charakterystyczną dla tego aktora nutą straceńczego szaleństwa. Nawet Gwyneth Paltrow nie ma tu typowej dla niej miny cierpiętnicy i wreszcie przypomina kobietę z jakimś seksapilem.

Jakieś wady? Tak - komediowa atmosfera w troszkę za mały sposób jest tutaj wspierana przez wątek mający wywołać emocje. Konfrontacja Starka z jego głównym przeciwnikiem (niezły Jeff Bridges) jest mdła, pozbawiona dramaturgii i zakończona totalnie bezpłciową walką, niegodną po prostu filmu o superbohaterze. Wszystkie inne aspekty filmu wynagradzają to jednak widzowi z nawiązką.

Werdykt - Iron Man to zdecydowanie jedna z najlepszych adaptacji komiksu. Prezentuje całkiem inny styl niż chociażby ostatni Batman i bardzo dobrze na tym wychodzi. O ile historia Batmana i otaczających go postaci jest wystarczająco głęboka, by udźwignąć nawet pozbawiony scen akcji dramat, tak banalną postać Iron Mana mógł uratować tylko przebojowy luz i humor. Brawa dla reżysera za wybór prawidłowej ścieżki. Warto jego wysiłek zobaczyć.

Moja ocena
7,5/10