piątek, 22 maja 2009

Trafiłem na Gamecornera :)




Nagły skok ilości odwiedzin, krótkie śledztwo what's up i okazało się, że Prosto z ekranu zostało zauważone przez mój ulubiony blog (a właściwie już coraz bardziej profesjonalną stronę) o grach. Nie jest to może bardzo eksponowane miejsce, ale miło, że komuś moja radosna twórczość się podoba :)

Link znajdziecie tu

Co prawda wpisów o grach za dużo u mnie nie ma, ale co zrobić jak gra się ostatnio właściwie tylko w multi CoD4 i FM2009? ;>

Pozdrawiam wszystkich Gamecornerowiczów :)

sobota, 16 maja 2009

What just happened / Co jest grane?




Barry Levinson lubi kręcić filmy, które w humorystyczny sposób pokazują absurdy pewnych procesów czy środowisk. Czasem wychodzi mu to genialnie (Good Morning, Vietnam), czasem "tylko" dobrze (Fakty i akty), zawsze są to jednak obrazy interesujące. Nie inaczej jest w przypadku What just happened, gdzie bierze się za bary ze środowiskiem producenckim Hollywood.

Cały film to esencja kilku dni kariery producenta filmowego Arta Linsona (Robert de Niro). Choć uznany jest za ścisłą czołówkę branży, to z pewnością jego życie trudno nazwać sielanką. Niemilknąca komórka, wieczne problemy z byłymi żonami, użeranie się na planie z Brucem Willisem, który ubzdurał sobie, że nie zgoli pokaźnej brody, czy konieczność robienia dobrej miny do złej gry, gdy wytwórnia żąda zmiany kontrowersyjnego zakończenia w gotowym już filmie z Seanem Pennem (świetny motyw) - ot codzienność hollywódzkiego producenta :) Aż dziw bierze, że w tym zawodzie da się wytrzymać więcej niż miesiąc.

Ktoś mógłby powiedzieć, że film koloryzuje i wyolbrzymia ku uciesze widzów sposób funkcjonowania tamtejszego światka. Należy jednak pamiętać, że Linson to postać autentyczna (wyprodukował m.in. Fight Club i Gorączkę), będąca zresztą autorem scenariusza do Co jest grane?. Przedstawione w nim wydarzenia prawdziwe z pewnością nie są, jednak czuć, że Linsonowi zależało na jak najbliższym prawdy obrazie, choć ukazanym z dużym, pełnym humoru dystansem. I to mu się w pełni udaje. Obserwowanie, jak powodzenie wielkiego filmowego projektu może zależeć od kaprysu gwiazdy, podobnie zresztą jak kariera zdolnego reżysera od wymagań zachowawczych, uzależnionych od statystycznych wskaźników sponsorów, dostarcza masę frajdy i jest najzwyczajniej w świecie ciekawe. Nie ma tu jakiejś wielkiej analizy, ale też Levinson w żadnym filmie nigdy jej nie próbował. Robi to, co umie najlepiej - wskazuje absurdy śmiejąc się z nich, działało to rewelacyjnie w Good Morning, Vietnam, działa całkiem nieźle i tutaj. Film dzięki temu nabiera lekkości, ale też skłania ku refleksji, jacy to ludzie pasą nas kinową rozrywką i decydują co ma nam się podobać.

De Niro, który w ostatniej dekadzie upadł tak nisko, że po prostu żal było momentami patrzeć (Godsend, Hide and seek), wreszcie pokazał, iż ciągle tkwi w nim kupa talentu. W rolę Linsona wciela się wręcz koncertowo. Oby to był początek okresu, w którym zacznie czytać scenariusze przed wyrażeniem zgody na rolę w filmie. Mnie jednak najbardziej zaskoczył Bruce Willis. Nie wiem na ile jego wizerunek z filmu to autoportret, ale jeżeli faktycznie jest tak impulsywnym, upartym i zdziecinniałym facetem, to do tych cech należałoby jeszcze dodać fenomenalny dystans do własnej osoby. Brawa za granie samego siebie, ma mój dożywotni szacun :)

Na Filmwebie What just happened ma delikatnie mówiąc niską średnią ocen, niewiele lepiej jest na imbd.com. Z ciekawości przebrnąłem przez kilkadziesiąt komentarzy niezadowolonych i poza wyczerpującymi uzasadnieniami w rodzaju "Kicha!", większość osób za największą wadę filmu wskazywała fakt, że to nie jest śmieszna komedia, że szli do kina się rozerwać, spodziewając się czegoś w rodzaju Poznaj moich rodziców (na co z pewnością miał wpływ polski plakat). No cóż, ja mogę tylko dziękować Levinsonowi, że jego dzieło do tego filmu podobne nie jest. Na pewno nie jest to "śmieszna" (inaczej) komedia. Jak ktoś lubi filmy ze Stillerem, lepiej niech obejrzy dość w ogólnym zamiarze (i tylko w nim) podobne Jaja w tropikach. Ci, którzy na Stillera patrzeć nie mogą, niech nie zrażają się ocenami i śmiało oglądają Co jest grane?. Żałować nie powinni.

Moja ocena
7,5/10

czwartek, 14 maja 2009

Appaloosa




Choć western umarł, to trzyma się nieźle. Na wielkie megahity w tym gatunku nie ma chyba co liczyć, ale chociażby 3:10 do Yumy bardzo pozytywnie zaskoczyła i pokazała, że da się jeszcze nakręcić w tych realiach film atrakcyjny, nienaznaczony brzemieniem Brokeback Mountain i nie mulący jak Zabójstwo Jesse'ego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda. Appaloosa wpisuje się właśnie w ten nurt - niegłupich westernów z ciekawą akcją i dobrze zarysowanymi charakterami.

Klimat Dzikiego Zachodu ma w sobie coś przyciągającego, ale nie ten z Rio Bravo czy Siedmiu Wspaniałych, a ten prawdziwy, brudny, pełny pyłu i brutalny. Appaloosa jest nim przesiąknięta. To nazwa małej, typowej dla tamtego okresu mieściny, zbudowanej przy linii kolejowej na wyjałowionej ziemi. Osadnicy próbują jakoś sobie radzić, lecz okolicę terroryzuje banda pod przywództwem Randalla Braga (Jeremy Irons), który bez wahania potrafi zabić nawet szeryfa i jego zastępcę. Do miasteczka zostaje więc ściągnięty Virgin Cole (Ed Harris), który wraz ze swoim małomównym partnerem Everettem Hitchem (Viggo Mortensen) od lat rozwiązuje podobne problemy. Standardowa robota szybko się komplikuje, gdy do miasteczka trafia damusia Allison French (Renee Zellweger), na punkcie której odbija Cole'owi.

Jak sami widzicie zalążek akcji jest wyjątkowo standardowy. Wszystko co potem już takie standardowe nie jest. Akcja ma kilka naprawdę fajnych zwrotów, a najlepszy jest w nich fakt, że nie są one jedynie prostym wymysłem scenarzysty, lecz wynikają z wyjątkowo oryginalnej charakterystyki bohaterów. Właściwie nikt nie jest tu taki, jak się może na pierwszy rzut oka wydawać. Oglądając całkowicie pokręcony związek Cole'a z Allison ręce wręcz same składają się do oklasków. Harris (który oprócz grania głównej roli ten film reżyseruje :)) zabawia się tu westernowymi archetypami i trzeba przyznać, że robi naprawdę z dużym wyczuciem i humorem. Swoim postaciom poświęca sporo czasu, nie pogania z akcją, ale cały czas kontroluje tempo, by nie pojawiły się dłużyzny, tak charakterystyczne dla ostatniego filmu o Jessie Jamesie.

Jednak z tej prostej w sumie historyjki nie dałoby się wycisnąć tyle, gdyby nie bardzo dobre aktorstwo. Szczególnie Ed Harris zasługuje na uwagę. Ostatnio żaden reżyser nie prowadził go tak dobrze, jak on sam siebie :) Problem jest z Zellweger, która początkowo wzbudza ogólną wesołość niepasującym do konwencji wyglądem, z czasem jednak świetnie się wtapia w graną rolę. Tylko się cieszyć, że Harrisowi udało się zebrać (zapewne po znajomości) na planie niskobudżetoego filmu takich aktorów i że tym autentycznie zależało, by jak najlepiej wypaść. Ten niewielki budżet czasami jednak czuć. Appoloosa wygląda na miasteczko niemal wymarłe, a postawione w niej chatki nie ukrywają, że są tylko częścią zdjęciowego planu. Do tego czasami wymagane jest od widza zbyt mocne przymknięcie oka na różne nieprawdopodobieństwa, czego nie lubię.

Nic to jednak wobec faktu, że mamy tu do czynienia z niewielkim, ale oryginalnym i bardzo klimatycznym westernem. Żadne to arcydzieło, ale miła niespodzianka w rzadko już eksploatowanym gatunku. Dla mnie jeden z przyjemniej spędzonych filmowych wieczorów tego roku. Polecam.

Moja ocena:
8/10