poniedziałek, 20 kwietnia 2009

The Curious Case of Benjamin Button / Ciekawy przypadek Benjamina Buttona




Tegoroczne rozdanie Oscarów nieco zaskoczyło mnie całkowitym, wymownym zignorowaniem Ciekawego przypadku Benjamina Buttona, który przed ceremonią wydawał się faworytem. Po obejrzeniu filmu wszystko jednak stało się jasne. David Fincher nakręcił swój chyba najgorszy obok Azylu film, choć w iście bajecznej oprawie.

Nie wiem co skusiło reżysera, znakomicie czującego się w brutalnym, dusznym i pozbawionym promyków nadziei klimacie, do przerzucenia się w świat posępnej, ni to baśni, ni to dramatu. Fabuła owszem, wygląda interesująco - mamy dziecko, które urodziło się z ciałem starego człowieka, zamiast starzeć się - młodnieje. Teoretycznie kopalnia możliwości zarówno na nieszablonowe obserwacje, ciekawą fabułę, jak i oryginalną formę, wystarczy tylko dać to zdolnemu twórcy. Tymczasem Fincher, reżyser jak na warunki Hollywood wręcz świetny, zabrał się za temat jak nowicjusz, który pozbawiony własnego warsztatu musi kopiować pomysły od innych, a jego jedyną wizją na wykorzystanie potencjału opowieści jest mdła i pełna banałów historyjka.

Starcze niemowlę zostaje podrzucone do domu na pierwszy rzut oka najbardziej odpowiedniego - spokojnej starości. Przygarnięty przez czarnoskórą opiekunkę Benjamin wraz z wiekiem coraz bardziej upodabnia się do pozostałych penitencjariuszy. Klimat tej części filmu jest żywcem zerżnięty z obrazów Tima Burtona - podobne tempo, estetyka i muzyka. Tyle, że u Burtona mamy zwykle masę ciekawych charakterów, nieszablonowy dowcip i poczucie, że kręcenie filmu sprawiało twórcom i aktorom niezłą radochę. Żaden z tych elementów nie występuje w dziele Finchera. Temat dziecka, które czuje się starcem nie potrafił wykrzesać z twórców Ciekawego przypadku kompletnie nic, co by wyrastało ponad głębię obserwacji filmów typu Opowieści z Narnii. Z pokracznego poruszania się ciekawie ucharakteryzowanego i komputerowo zmniejszonego Brada Pitta nic nie wynika, a całą przeszło godzinną sekwencję filmu można ograniczyć do dwóch wniosków - wychował się w domu starców, gdzie poznał młodą dziewczynkę, z którą los nie raz zapewne jeszcze go zetknie. Duży zawód.

Wraz z dorastaniem (czytaj: młodnięciem) Benjamina burtonowsko-dickensowski klimat zostaje porzucony na rzecz czegoś zgoła odmiennego. Najlepszym przychodzącym mi do głowy porównaniem są chyba Wichry namiętności. Film zmienia się więc z ciasnej i dusznej opowieści o pokurczonym dziecku w epopeję o piękniejącym z każdym rokiem mężczyźnie, którego los rzuca po różnych zakątkach świata. Poznajemy jego kompanów, przeżywamy romanse i oglądamy rozkręcającą się znajomość ze wspomnianą koleżanką z dzieciństwa (Cate Blanchett). Jaki tego wszystkiego cel? Nie wiem :/ Epizodyczne przygody Buttona są delikatnie mówiąc mało angażujące. Rozrastający się z kolei do roli głównego wątku związek z Daisy zbytnio razi momentami sztucznością i emocjonalnym zimnem, by utrzymać ciężar całego filmu. Zresztą to kolejny niewykorzystany potencjał - miłość starzejącej się kobiety i młodniejącego mężczyzny pokazana jest tak standardowo i nieciekawie, że doprawdy psychologia w Obcym 3 (inny film Finchera) była bardziej pogłębiona.

No jest biednie - filmowi brak jakiejś myśli przewodniej, czegokolwiek, co można by było uznać za motyw reżysera do podjęcia się żmudnej przecież pracy nakręcenia takiego dzieła. Chyba, że tym motywem była sama chęć męczenia Pitta wielogodzinną charakteryzacją i ogólny odpoczynek od tematu seryjnych morderców, fantazyjnych katów i rzeźników. Do tego cała narracja prowadzona przez umierającą ze starości na szpitalnym łóżku Daisy razi taką wtórną tandetą, że nawet Smażone zielone pomidory wydają się przy tym odkrywcze.

Żeby być jednak sprawiedliwym - na całkowite zrównanie z ziemią Ciekawy przypadek Benjamina Buttona nie zasłużył. Klimat, choć wtórny, jest naprawdę ciekawy, zdjęcia są malownicze, muzyka bez zarzutu, podobnie jak gra aktorska. Choć seans trwa 160 minut nie czuć znużenia, a to już sztuka sama w sobie. 10 nominacji do Oscara to jednak gruba przesada i te trzy zdobyte - za charakteryzację, efekty oraz scenografię to obiektywne maksimum na jakie film zasłużył. Żal jednak, że Fincher, pojechał po najniższej linii oporu i zamiast wycisnąć opowieść jak cytrynę tworząc dzieło, które przeszłoby do historii, nakręcił ładniutki filmik, ale o głębi równie okazałej, co biust Cate Blanchett.

Moja ocena:
6/10