poniedziałek, 21 września 2009

Dystrykt 9 / District 9




Choć od czterech lat Peter Jackson głównie wypoczywa, od czasu do czasu zerkając do scenariusza Hobbita, jego nazwisko ciągle jest synonimem dobrego widowiska, reklamą wystarczającą do wypromowania dowolnej produkcji. Wystarczyło wynaleźć oryginalną 6-minutową krótkometrażówkę, wspomóc jej twórcę sumą wystarczającą do nakręcenia pełnowymiarowego dzieła i podpisać się pod całością, by dość skromny, kręcony poza hollywódzkim nurtem film stał się jedną z najbardziej wyczekiwanych premier 2009 roku. Mało kto jednak planując wizytę w kinie pamięta, że nie Jackson, a Neill Blomkamp stał za kamerą Dystryktu 9 - reżyser w wielkim świecie filmu dopiero raczkujący i choćby dlatego zachowanie pewnej dozy nieufności jest zdecydowanie wskazane.

Główna oś fabuły może się podobać. Przed ponad dwudziestoma laty nad Johannesburgiem zawisł olbrzymi statek obcych. Po miesiącach bezskutecznych oczekiwań na kontakt, ludzie postanowili wedrzeć się do środka, gdzie zastali setki tysięcy umierających krewetkopodobnych przybyszów. Z myślą o ich przetrwaniu utworzono specjalny obóz, tytułowy Dystrykt 9, gdzie przez dwie dekady trzymani są w fatalnych warunkach. Bliska obecność tego swoistego getta, źródła przestępczości i silnych napięć międzygatunkowych spotyka się z ostrym niezadowoleniem ze strony mieszkańców miasta. Pada więc decyzja o wyeksmitowaniu obcych do nowego miejsca, tym razem z dala od siedlisk ludzi, gdzie ich obecność przestanie być problemem.

Trailery zwiastowały pseudodokumentalny styl narracji i tak początkowo jest w istocie. Historię kontaktu, migawki z życia dystryktu, przedstawienie bohaterów i próby eksmisji oglądamy niczym film wyprodukowany przez Discovery czy Planete. Blomkamp wykorzystał tu chyba wszelkie możliwe "pozafilmowe" sposoby obrazowania zdarzeń - od urywków telewizyjnych wiadomości, przez widoki z kamer przemysłowych, kamer stacjonarnie mocowanych na potrzeby wywiadu, po ujęcia "z ręki". Cały ten misz-masz zostaje jednak porzucony, gdy zawiązuje się właściwa akcja i żadnego z rejestratorów obrazu nie ma w pobliżu. Efekt ciekawy, choć początkowo mocno dezorientujący i niestety będący w dużej mierze sztuką dla sztuki. Owszem, kilka ujęć jest ciekawych, ale całość sprawia wrażenie wprawki dla reżysera, który chce pobawić się formą i montażem.

Rzeczą ciężką do przełknięcia zarówno dla przeciętnego widza, jak i miłośnika hard sci-fi, może być sposób przedstawienia obcych. Humanoidalne krewetki z oczami E.T., dostające świra na punkcie kociego żarcia i przejawiające zachowania oraz uczucia typowe dla ludzi, dość mocno utrudniają traktowanie filmu serio. Do tego większość z nich, to niepotrafiące powstrzymać agresji debile, dające sobą manipulować niczym inteligentniejsze małpki. Daleki jestem od dzielenia wizji tajemniczych szarych obcych z wielkimi czarnymi oczami, ale wizja Blomkampa kieruje Dystrykt 9 niebezpiecznie w stronę groteski. Bo czymże innym jest przykładowo mężna krewetka (tak nazywa się przybyszów w filmie), która jest świetnym tatusiem dla swojego rozkosznego synka, albo inny przedstawiciel tego gatunku, który tak łaknie whiskasa, że wpiernicza go razem z puszką?

Tutaj należałoby się zatrzymać i zastanowić, czy właśnie cały ten film nie jest jedną wielką zgrywą. Mamy tu ciapowatego bohatera, który oczywiście zmierzy się ze swoimi słabościami, karykaturalnych obcych, złą korporację łaknącą nowych technologii, do szpiku kości przesiąkniętego jadem przeciwnika wchodzącego do akcji w otoczeniu dymu, brutalnych Nigeryjczyków zjadających krewetki, by posiąść ich siłę, jest nawet strzelanie świnią (dosłownie) - tu tak naprawdę wszystko ociera się o pastisz, a całe to "dokumentalne" wprowadzenie jest... no właśnie, czym? Zabawą z widzem, by nastawić go na naśladującą rzeczywistość relację z bliskiego kontaktu 3-go stopnia po 20 latach, a potem brutalnie to wyśmiać? A może faktycznie jedynie ćwiczeniem początkującego reżysera, który rozszerza formę zaprezentowaną w swojej krótkometrażowej opowiastce?

Choć wiele osób na forach próbuje przyrównywać Dystrykt 9 nawet do Blade Runnera, ja widzę tutaj raczej miks klisz i schematów charakterystycznych dla kilku gatunków kina klasy B, w tym nawet kina familijnego - miks świadomy, momentami inteligentny i udanie obnażający powielane tysiące razy motywy. Ale nie oszukujmy się, Blomkamp to nie Tarantino, brak tu błysku, oryginalności (zabierzmy "obcą" otoczkę i co zostanie?) i prawdziwego poczucia humoru. Nadzieje na dobry film sci-fi uciekają szybko, zamiast tego zostaje średnio udany produkt, który można reklamować napisem "Hot Fuzz w krewetkach". Nie przekonuje mnie też stawianie obcych i ich getta jako alegorii obozów dla czarnych uchodźców, a wszelkich obostrzeń dla przybyszów za odwołanie do apartheidu. Ta analogia jest zamierzona i oczywista. Tyle, że jeśli miała ona jakiś cel, to 6-minutowym pierwowzorze. Tutaj zostaje całkowicie zbanalizowana przez idiotyczną akcję.

Nie można za to reżyserowi odmówić bezkompromisowości w przedstawianiu przemocy. Ciała eksplodują tu niczym mydlane bański, a członki walają się rozdeptywane po ziemi. Wszystko to jednak (może poza scenami egzekucji) podane jest z pewnym przymrużeniem oka, niczym w grach komputerowych, jakby nad całością unosił się duch Jacksona trzymający w ręku kopię Martwicy Mózgu. Zdecydowanie to jednak miła odmiana po ostatnich Terminatorach i innych bezkrwawych blockbusterach skierowanych do 13-latków. Z brutalnością ładnie współgrają efekty specjalne. Mimo iż jest ich dużo, to nie rzucają się bardzo w oczy, wypadają naturalnie i daleko im od irytującej sztuczności chociażby Transformerów. Podobnie bez zarzutu prezentuje się muzyka, choć oglądając slumsy z podniebnej perspektywy przy afrykańskich dźwiękach miałem wyraźne poczucie deja vu - Helikopter w ogniu sam nasuwał się na myśl.

Ocena Dystryktu 9 nie jest łatwa. Na pewno film ten nie jest tym, czym miał być według trailerów. Science-fiction z niego kiepski - pełny absurdów, nieprawdopodobieństw (wielokrotnie przeszukiwani obcy, nie mający prawa do posiadania broni, bez problemu sprzedają wielkiego mecha), z irytującym bohaterem i oklepaną fabułą. Jako parodia/pastisz (a więc patrząc z przymrużeniem oka) jest już lepiej, ale dalej to nie jest poziom, który można by z czystym sumieniem polecić. Jako kino z przesłaniem gubi się pretekstowym potraktowaniem ważnych kwestii, wykorzystując je jedynie instrumentalnie do zbudowania klimatu.

Swego czasu zwróciły moją uwagę dwa filmy reklamowane na plakatach przy użyciu nazwiska Tarantino - Oldboy i Hostel. O ile ten pierwszy okazał się faktycznie warty wsparcia mistrza, tak Hostel był całkowitym nieporozumieniem. Podpisywany nazwiskiem producenta, Petera Jacksona, Dystrykt 9 postawiłbym gdzieś pośrodku. Obejrzeć można, przegapić też - nic się nie stanie. Jacksonowi wielkiej ujmy nie przynosi, ale mógł z pewnością włożone w film pieniądze ulokować lepiej. Jak dla mnie spore rozczarowanie.

Moja ocena:

5/10