piątek, 30 maja 2008

Into the Wild




Ostatnio ma miejsce prawdziwy wysyp filmów reżyserowanych przez znanych hollywoodzkich aktorów. Muszę przyznać, że zjawisko to bardzo mi się podoba. Choć ich filmy nie zawsze stoją na dobrym poziomie, to bardzo wyróżniają się na tle, królującej obecnie w kinach, amerykańskiej papki. Przyczyna wydaje się prosta - byłe lub obecne aktorskie gwiazdy, chcące spróbować swoich sił po drugiej stronie kamery, to zazwyczaj osoby majętne, często będące właścicielami własnych wytwórni. To daje im olbrzymią niezależność w porównaniu do kolegów kręcących pod egidą wielkich koncernów, skrępowanych narzucanymi im bezpiecznymi i jakże nudnymi schematami.

Powyższą tezę potwierdza nowy film Seana Penna - Into the Wild, który wyłamuje się z rządzącego ostatnio kanonu filmów dla nastolatków i pewnie nie miałby szans na powstanie, gdyby nie głośnie nazwisko scenarzysty i reżysera w jednej osobie. Penn jest bez wątpienia świetnym aktorem, a jako reżyser dał się pozytywnie zapamiętać za sprawą bardzo dobrej Obietnicy z Jackiem Nicholsonem. Into the Wild (w Polsce wyświetlany pod karkołomnym tytułem Wszystko za Życie), podobnie jak Obietnica, jest filmem o obsesji. I choć oba filmy przedstawiają całkowicie różne jej gatunki, to efekt dla ogarniętych nią bohaterów jest podobny.

Christopher McCandless, postać autentyczna, po skończeniu college'u przekazuje oszczędności organizacji charytatywnej, wsiada w zdezelowanego Datsuna i bez pożegnania z rodziną rusza w pogoń za przygodą swojego życia. Po co? By uciec od społeczeństwa, zakłamania, konsumpcjonizmu i materializmu, by uwolnić się od toczącej jego rodzinę hipokryzji, by poczuć wreszcie wolność. Cel - Alaska, ale za nim na nią trafi, przemierzy całe Stany, trafiając nawet do Meksyku. Samotne życie w alaskańskiej dziczy, na pastwie i w bliskości przyrody, zdany na własne umiejętności i chęć przetrwania - realizacja młodzieńczych marzeń towarzyszących lekturze książek Jacka Londona.

I tak obserwujemy wojaże Chrisa, który chcąc uwolnić się od dotychczasowego życia, przybiera nawet nowe nazwisko. Alexander Supertramp, podróżnik bez domu, ale wszędzie zaznaczający swoją obecność podpisami wyrytymi w drewnie, czy pisanymi szminką na lustrach w przydrożnych toaletach. Wraz z nim poznajemy też ludzi, którzy przygarniają go na jakiś czas. Chris znajdzie panaceum na ich bolączki i przywróci równowagę w ich życiu. Wszystko to jest strasznie ugładzone i takie... amerykańskie, niczym z kina familijnego.

Sean Penn natrafił na poważną przeszkodę - jak uwiarygodnić postać McCandlessa, nadać mu psychologicznej głębi, umotywować jego decyzje. W tym celu wprowadził podwójną narrację. Poczynaniom Chrisa często towarzyszy komentarz jego siostry puszczany z offu oraz rodzinne retrospekcje. Oglądamy przemoc, wieloletnie kłamstwa i przybierane maski na co dzień. Wszystko to jednak występuje w oderwaniu od głównego wątku filmu. Brak tu spójności, ma się wręcz wrażenie, że te retrospekcje dotyczą kogoś innego. W efekcie decyzje Chrisa, zamiast porządnie umotywowanych i przejmujących, traktuje się jako dziecięcy wymysł, igraszkę z losem, a momentami jako zwykłą głupotę. Myślę, że Penn osiągnąłby ciekawszy efekt pozostawiając dzieciństwo bohatera niedomówione. Na obecnej formie cierpi bowiem zarówno tempo, jak i klimat filmu.

Także postaci spotykane przez Chrisa są pozbawione głębi. To dobrzy, żyjący swoim rytmem ludzie, którzy gdzieś pogubili się w obliczu przeszkód stawianych przez życie. Napotkany podróżnik skieruje ich na właściwe tory i doda energii. Takie obrazki są odpowiednie dla filmów o Ani z Zielonego Wzgórza czy kolejnych odcinków Autostrady do Nieba, tutaj niestety rażą infantylnością, podobnie, jak gloryfikacja hippisowskiego stylu życia serwowana przez reżysera.

Paradoksalnie najlepsze są momenty ukazujące bohatera samotnie walczącego o przetrwanie w sercu dzikiej Alaski. W tych scenach tkwi największa siła filmu i głównie dla nich warto go zobaczyć. Wielka w tym zasługa Emile Hirsch'a wcielającego się w postać McCandlessa. No, wspaniały aktor się z niego szykuje. Mam nadzieję, że będzie starannie dobierał przyszłe role, nie rozdrabniając talentu na 10 filmach rocznie (vide Scarlett Johansson chociażby). Laurkę należy wystawić także autorowi zdjęć, które są po prostu wyśmienite i nie chodzi mi bynajmniej o samo portretowanie dzikich krajobrazów. Także muzyka trzyma poziom.

Od technicznej oraz czysto aktorskiej strony, Into the Wild jest filmem znakomitym, na innych płaszczyznach jest bardzo nierówny. Choć jego niespieszne tempo nie każdemu może pasować, mi oglądało się ten film bardzo przyjemnie. Żałuję jednak, że Penn, zamiast pokazywać epizody wzorem z kina familijnego, nie chciał (nie potrafił?) nieco bardziej zagłębić się w to, co w opowiadanej historii było najciekawsze - umysł wychowanego w mieście człowieka, który odrzuca wszystko, co osiągnęła w ostatnim stuleciu cywilizacja, na rzecz samotnej walki o przetrwanie na terenach nią nieskażonych. Końcówka filmu pokazuje, że było to w zasięgu reżysera.

Moja ocena
7+/10

środa, 28 maja 2008

Gotowe na wszystko 4x16 i 4x17 - Finał sezonu!




No i Gotowe nam sie pokończyły. Chętnie bym się podzielił informacjami co i jak, ale ponieważ to odcinki finałowe, postanowiłem nie zamieszczać żadnych spoilerów, żeby nie psuć zabawy nieoglądającym serialu na bieżąco.

Nikt chyba nie będzie miał jednak pretensji, jeśli zapewnię, że 4 sezon kończy się godnie. Już kilkukrotnie wskazywałem na wysoki poziom Gotowych w poprzednich odcinkach. Ostatnie dwa epizody także nie zawodzą. Mało tego, rozwiązanie wątku "sensacyjnego" jest moim zdaniem dużo lepsze niż we wcześniejszych dwóch sezonach i wreszcie ładnie wiąże się z losem przyjaciółek z Wisteria Lane.

Nieco mieszane uczucia mam tylko do końcowych fragmentów 17. odcinka (kto oglądał, wie o co chodzi). Mam nadzieję, że autorzy nie pójdą tym tropem w przyszłości, uznając, że dotychczasowa forma serialu wyczerpała swój potencjał. No nic, pożyjemy zobaczymy. Tymczasem zacieramy ręce w oczekiwaniu na finał Losta. Obym mógł o nim napisać równie pozytywną notkę.

poniedziałek, 26 maja 2008

Turok




Turok - gra będąca swego czasu (1997 rok) niemal synonimem kosmicznych wymagań sprzętowych; FPS, w którym pole widzenia trzeba było ograniczyć wszędobylską mgłą, gdyż nie wyrabiały ówczesne (a właściwie ówczesny, bo konkurencja w tej dziedzinie nie była wtedy zbyt rozwinięta) akceleratory 3d. Tą grę mógł w chwili premiery ruszyć tylko komputer za ładnych kilka tysięcy złotych. Co jeszcze kojarzy się z Turokiem? Dinozaury, z którymi trzeba walczyć. Takie rarytasy nie często trafiały się w grach.

Minęło ponad 10 lat i Turok powraca. Tytułowy Indianin ponownie zapoluje na gada, choć fabuła z wcześniejszymi częściami nic wspólnego nie ma. Ot, oddział komandosów leci na zalesioną planetę, by wykończyć Kane'a, przywódcę Watahy Wilków - grupy najemników o szemranej przeszłości, której członkiem był w przeszłości Turok. Indianin odszedł od Watahy, nie chcąc podporządkować się morderczym rozkazom Kane'a. Misja komandosów szybko się jednak komplikuje. Ich statek zostaje zestrzelony, a oni trafiają do serca, pełnej drapieżnych dinozaurów oraz wrogich im najemników, dżungli.

Fabuła brzmi dość standardowo, jednak o dziwo została znakomicie wykorzystana w trakcie rozgrywki. Gracz ma przez to wrażenie, że jest bohaterem wysokobudżetowego kina s-f. Sporo tu napięcia, zwrotów akcji i mięsistych dialogów. To kolejny w ostatnich miesiącach FPS, w którym historia nie stanowi jednie dodatku uzasadniającego konieczność brnięcia przez kolejne etapy. Należy zganić jednak tragiczną jakość wszystkich prerenderowanych filmików, które wyglądają paskudnie, a prezentują nam retrospekcje związane z działaniami Turoka pod rozkazami Kane'a.

Choć gra śmiga na bardzo modnym ostatnio silniku Unreal Engine 3, to jej poziom graficzny jest dość przeciętny. Mimo maksymalnych detali, filtrowania anizotropowegox8 i rozdzielczości 1680x1050, prezentowała się nie najlepiej. Nie można nic zarzucić modelom postaci czy dinozaurów, całe otoczenie jest jednak mało szczegółowe i zdecydowanie nie zachwyca. Dżungli, w której spędzamy gro czasu, nie ma nawet co porównywać do tej z Crysisa, czy nawet Lost-a. Zaletą jest jednak bardzo płynne działanie na komputerze, którego konfigurację podałem przy okazji recenzji Assassin's Creeda. Przy włączonej synchronizacji pionowej, w zaledwie kilku miejscach liczba klatek spadła poniżej 60. Lepiej od grafiki prezentuje się muzyka. Ta, choć nie jest zbyt wyszukana, świetnie podnosi ciśnienie podczas walki. Za oprawę dźwiękową należy się Turokowi duży plus.


Majaczące w tle Diplodoki oglądamy niestety tylko w... tle

Sama rozgrywka jest dość standardowa - chodzenie wąskimi niestety bardzo ścieżkami i eliminowanie kolejnych wrogów. Ci nie grzeszą wyszukaną inteligencją, w kilku miejscach potrafią jednak zaleźć za skórę. Trzeba przyznać, że strzela się w Turoku bardzo przyjemnie, na co wpływ ma z pewnością obecność dinozaurów :) Te świetnie animowane gady występują w kilku gatunkach i olbrzymiej liczebności. Mogą sprawić prawdziwy kłopot, ale tylko do momentu, kiedy nauczymy się prawidłowo używać noża. Tak, nóż tutaj jest potężną bronią, pozwalającą nam zabijać nieduże i średniej wielkości drapieżniki za pomocą jednego uderzenia. Turok wykonuje wówczas efektownego finishera, któremu z zaciekawieniem (wzorem z Assassin's Creeda) przygląda się reszta towarzystwa, czekając z kolejnym atakiem, aż Indianin dokończy przedstawienie.


Bywa krwawo...


...bardzo krwawo

Obok standardowych dinozaurów czaka na nas także kilku bossów. Walka z T-Rexem daje dużo satysfakcji i wyzwala sporo adrenaliny (znacznie więcej niż analogiczna potyczka z Tomb Raider: Anniversary). Świetnie przemyślana jest także walka końcowa, która często bywa piętą achillesową tego typu gier.


T-Rex jest wielki...


... ale i tak na niego wlezę.

Turok nie jest produkcją odkrywczą czy przełomową. Nie ma ma nawet sensu porównywać jej do Call of Duty 4 lub niektórych fanowskich map single player do Crysisa (gdzie dopiero czuć potencjał tej gry). Niemniej to kawał solidnej strzelanki, od której ciężko się oderwać, i która nie powoduje znużenia nawet po kilku godzinach grania. Świetny odstresowywacz po pracowitym dniu. Polecam.

Moja ocena
7+/10

niedziela, 25 maja 2008

Lions for Lambs




Robert Redford ostatni film wyreżyserował 7 lat temu. Przedłużający się konflikt w Iraku dał mu jednak impuls do ponownego stanięcia za kamerą. Na planie zgromadził prawdziwe gwiazdy: Toma Cruise'a, Meryl Streep, no i siebie ;) Co z tego wyszło? Monstrualny, pompatyczny i niestrawny manifest polityczny.

Na film składają się trzy wątki, których akcja rozgrywa się w tej samej godzinie:

- zasłużona dziennikarka (Streep) przeprowadza wywiad z młodym i ambitnym senatorem, który próbuje zarazić ją entuzjazmem do wprowadzanego właśnie w życie planu nowej ofensywy w Afganistanie;
- dwoje żołnierze, pełni ideałów przyjaciele, przeżywają ciężkie chwile podczas wspomnianej ofensywy, która oczywiście nie przebiega zgodnie z założeniami;
- dawny profesor i mentor tychże żołnierzy (Redford) przeprowadza rozmowę motywacyjną z inteligentnym, lecz wyzbytym ideałów, studentem.

Trzy historie o wyjątkowo nieskomplikowanej strukturze, wszystko po to, by przeciętnemu amerykańskiemu widzowi nie umknęły przypadkiem przemyślenia reżysera. A cóż to za przemyślenia? Rząd nie ma żadnego planu, działa po omacku, doprowadzając do eskalacji konfliktu i sprowadzając śmierć na dzielnych i mądrych amerykańskich żołnierzy, którzy zaciągnęli się do armii, uważając walkę o ojczyznę za swój obowiązek. Media są temu współwinne, gdyż kupują każde rządowe kłamstwo i sprzedają je potem ozdobione entuzjastycznymi hasłami. Nie prawda i wnikliwość się liczy, a nakład kolejnego wydania. Za tym wszystkim stoi jednak polityczna apatia wykształconych i inteligentnych ludzi, którzy wolą delektować się słodkim konsumpcjonizmem niż walczyć o to, co naprawdę istotne.

No Ameryki to Redford nie odkrył, choć z pewnością niejeden Amerykanin przetrze po seansie oczy ze zdziwienia, jak mógł na to nie wpaść wcześniej. Nie reżyserskie wnioski są zresztą wadą filmu, a sposób w jaki zostały przedstawione. Tak nachalnej propagandy nie widziałem od czasu Zielonych Beretów. Dzieło Redforda to tak naprawdę przerośnięta, ociekająca podniosłymi sentencjami reklama agitacyjna, która nawet nie stara się za bardzo udawać filmu.

W ton ten świetnie wpisują sie aktorzy. Tom Cruise z pewnością w przyszłości znakomicie się sprawdzi jako scjentologiczny kapłan. Ten, coraz bardziej nawiedzony, aktor dostał wreszcie szansę, by zagrać siebie. Szaleństwo aż czuć w jego oczach... Redford, jako wyrozumiały i opiekuńczy profesor brzmi fałszywie, podobnie jak "fucki" wypowiadane w jego obecności przez studenta. Zdecydowanie najnaturalniej wypadła tu Meryl Streep, która nie schodzi poniżej poziomu, do jakiego przyzwyczaiła nas w ostatnich trzydziestu latach.

Żeby Lions for Lambs chociaż wciągało, albo trzymało w napięciu (w końcu niektóre serwisy przedstawiają go jako thriller polityczny). Ale gdzie tam... napięcia tu tyle, co w programie publicystycznym. Naprawdę trudno znaleźć choćby jedną zaletę tego filmu dla przeciętnego, potrafiącego myśleć samodzielnie, polskiego widza. "Dziełu" Redforda przypadło więc zaszczytne wyróżnienie najgorszego filmu z ocenionych do tej pory na blogu Prosto z ekranu.

Moja ocena:
3/10

wtorek, 20 maja 2008

REC




No proszę, dopiero co oglądałem (i recenzowałem) Projekt: Monster, a już w ręce trafił mi kolejny film kręcony techniką à la Blair Witch Project. To jeden z nielicznych przypadków, kiedy przed seansem nie wiedziałem praktycznie nic na temat filmu. Hiszpański horror, ponoć straszny. Ok, gasimy światło, tworzymy nastrój i jedziemy.

Barcelona. Młoda dziennikarka wraz z nierozstającym się z kamerą operatorem mają nakręcić nudny reportaż o pracy strażaków. Kiedy ci zostają wezwani do akcji, reporterka zaciera ręce - może jednak znajdzie się jakiś ciekawy materiał? Wiele na to jednak nie wskazuje. Ot jakaś wiekowa mieszkanka kamienicy przy La Rambli (heh, fajnie jest rozpoznawać na filmach niedawno widziane miejsca :) krzyczy wniebogłosy i straszy sąsiadów. Kiedy jednak ta sama babcia niemal zagryza próbującego ją uspokoić funkcjonariusza, a budynek zostaje otoczony kordonem policji, już wiadomo, że kręcony dokument zwyczajny nie będzie.

Początek jest naprawdę niezły. Atmosfera szybko się zagęszcza i u widza pojawia się rosnący lęk. Pomyślałem nawet, że twórcy Projekt: Monster mogliby brać korepetycję u Hiszpanów, gdy nagle "wyskoczyły" zombie. W tym momencie zakończył się dla mnie horror, a zaczęła typowa dla filmów z zombie ganianka. Ja wiem, że do końca zombie to nie były, jednak dla mnie wszystko, co myśli jedynie o tym, by kogoś pogryźć, do tej kategorii można zaliczyć. A na zombie jestem uczulony i toleruję je właściwie jedynie w filmach z lekkim przymrużeniem oka, jak Świt żywych trupów (choć 28 dni później było ok). Ponoć człowiek najbardziej boi się tego, czego nie widzi. W moim przypadku ta zasada sprawdza się w stu procentach (vide Blair Witch Project) i tylko prawdziwe arcydzieła gatunku, jak Lśnienie Kubricka czy Obcy, potrafiły zrobić na mnie wrażenie, mimo ukazania źródła zagrożenia w pełnej krasie. A Rec zdecydowanie arcydziełem nie jest.

Rec nie jestem jednak horrorem złym. Nie brakuje tu mocnych momentów i kilka razy faktycznie można się przestraszyć, końcówka jest naprawdę niezła, a po seansie pozostaje poczucie niepokoju. Gdyby nie zerwano w pewnym momencie z tajemniczym i gęstym klimatem, na rzecz ganiania się z zombiakami po klatce schodowej oraz zmieniono bardzo irytującą odtwórczynię głównej roli, która samym swoim głosem potrafi zlikwidować napięcie w kilku scenach, to wystawiłbym pewnie wysoką ocenę. Więcej niż 5 w swojej skali niestety dać jednak nie mogę. Uczciwie jednak dodam, że Ci, którym zombie nie przeszkadzają, mogą spokojnie dodać 1 lub 2 punkty.

Moja ocena:
5/10

poniedziałek, 19 maja 2008

Assassin's Creed




Mniej więcej 2 lata temu pojawiły przepiękne zwiastuny nowej gry twórców ostatniej trylogii Prince of Persia. Ziemia Święta, czas krucjaty pod wodzą Króla Ryszarda, pieczołowicie odwzorowana Jerozolima i on - tajemniczy Asasyn przenikający niczym cień po dachach budynków, prosto do swojej kolejnej ofiary. Oj, niewiele trailerów zrobiło na mnie porównywalne wrażenie.

Na grę czekałem z niecierpliwością, a jako zatwardziały pecetowiec musiałem naczekać się ponad pół roku dłużej niż posiadacze konsol. Dzięki temu mogłem poznać opinie recenzentów na długo przed zobaczeniem gry na własne oczy. Rozpaleni zapowiedziami twórców recenzenci wcale pobłażliwi dla Assassin's Creeda nie byli. Powtarzał się jeden werdykt - pod piękną otoczką kryje się nuda! Patrząc na filmiki z gry trudno jednak było dać temu wiarę. Musiałem przekonać się sam :)

Uruchomienie gry i od razu zniesmaczenie - zamiast krucjat, brutalnego średniowiecza, Templariuszy i Asasynów, mamy czasy współczesne i idiotyczną historyjkę o tym, że pamięć naszych przodków zapisana jest w genach. Nasz bohater za takiego przodka miał Altaira, słynnego Asasyna uwikłanego w pewną tajemniczą historię w okresie III Krucjaty, a jako, że tajemnica ta ma zwolenników jej rozwikłania, porywają oni biednego barmana i każą mu spędzać całe dnie w maszynie do sczytywania pamięci z jego genów. Akcja gry biegnie więc dwutorowo - wcielamy się w barmana, a kiedy posadzimy go we wspomnianej maszynie, przenosimy się w ciało Altaira. Strasznie to początkowo denerwujące i psujące klimat gry. Na szczęście z czasem można się do tego przyzwyczaić, a kiedy historie zaczynają się mocniej przeplatać - nawet czerpać z tego przyjemność.

Kiedy uda się wreszcie zobaczyć średniowieczny świat, następuje ponowny szok - Jezu, jak ta gra jest piękna! Grafika nie jest co prawda tak szczegółowa, jak w Crysisie, ale wygenerowany świat po prostu zachwyca. Ostre słońce, wszędobylski piasek, charakterystyczna dla tamtego rejonu architektura i dziesiątki przechodniów. Wszystko to chodzące płynniutko (stabilne 35-40 klatek) w rozdzielczości 1680x1050, z wszystkimi opcjami graficznymi na max (poza antyliasingiem) na mocnej dość, ale przecież nie hi-endowej jednostce (C2D e6550@2,9GHz, GF8800GT i 2GB RAM). Osobne słowa wypada poświęcić przechodniom - nie dość, że naprawdę ulice są od nich gęste, to jeszcze reagują oni na nasze zachowania, głównie te brutalne lub niekonwencjonalne (wspinanie się po budynkach). Choć skrypty nimi kierujące nie są bardzo skomplikowane, to udało się skutecznie stworzyć iluzję "żyjącego" miasta.



Altair ma możliwość wspięcia się na dowolny budynek i porusza się głównie po dachach. Podczas wspinaczki wykorzystuje elementy elewacji budynków - okna, gzymsy, parapety itp.. Nie ma tu mowy o jakiś sztucznie stworzonych półkach czy wspornikach. Wygląda to niesamowicie naturalnie, a wrażenie dodatkowo potęguje świetna animacja bohatera. Tutaj naprawdę można się dostać w dowolne miejsce. Gracz ma możliwość poczuć się jak prawdziwy amator parkouru. Początkowo sprawia to olbrzymią frajdę.


Pełna swoboda...

Bardzo atrakcyjnie przedstawia się także walka - zakres możliwych do przeprowadzenia ataków jest imponujący, podobnie jak towarzysząca temu animacja postaci. Wszystko to przyprawione jest efektownymi finisherami. Walka nie jest jednak pozbawiona wad. Zwykle mierzymy się z kilkoma (czasem z kilkunastoma nawet) przeciwnikami. Wymusza to defensywny styl walki, oparty głównie na kontratakach, które są zabójczo skuteczne (czytaj: mocno przegięte). Używając samych kontrataków można rozgromić dowolnie liczny oddział wroga (zakładając, że nie ma w pobliżu łuczników), a wszystko przez to, że przeciwnicy nie atakują na raz, nie korzystają też z okazji, by nas zranić w czasie, gdy jesteśmy zajęci zarzynaniem jednego z nich (przypomina się Gothic 3). W efekcie dochodzi do absurdalnych sytuacji. Jeden z finisherów składa z serii ciosów ręką, po których dopiero następuje decydujące uderzenie mieczem - całość trwa kilka ładnych sekund, a w tym czasie koledzy konającego ograniczają się do podziwiania rzezi.


Często wrogów jest kilkakrotnie więcej niż w tej sytuacji


Dzieci mogą się uczyć prawidłowego trzymania krótkiego miecza

Walka wiąże się też z innym problemem - mianowicie "przepakowaniem" Altaira w końcowych fragmentach gry. Nie dość, że bez trudności pokonuje całe hordy przeciwników, to jeszcze potrafi przeżyć upadek z kilkudziesięciu metrów. Nie wpływa to najlepiej na klimat i sprawia, że ukończenie gry nie jest żadnym wyzwaniem (a finałowa walka to już w ogóle śmiech jakiś). Mimo tych wszystkich wad, szermierka ze strażnikami i Templariuszami daje wielką frajdę i głównie dzięki niej dotrwałem do końcowych napisów.

Opisana tu swoboda poruszania się i efektowny system walki to, obok grafiki i klimatu, największe zalety Assassin's Creeda. Reszta elementów tej gry nie osiąga nawet zbliżonego poziomu.

Altair swoim głupim, niegodnym Asasyna zachowaniem sprowadził na siebie degradację oraz pozbawienie większości umiejętności (ciekawe jak...). Aby odkupić swoje winy musi dokonać 9 zabójstw, w trzech największych miastach Ziemi Świętej: Jerozolimie, Damaszku i Akce. Każda z misji wygląda tak samo - dostajemy się do siedziby bractwa w jednym z miast i odbieramy zlecenie. Pierwszy krok to ustalenie miejsca i czasu pobytu ofiary. W tym celu musimy przeprowadzić minimum trzy z sześciu dostępnych "śledztw". Śledztwa występują w kilku odmianach: podsłuchujemy rozmowę, kradniemy list, wymuszamy zeznania lub wykonujemy zadanie dla jednego z członków Bractwa w zamian za informację. Nie dość, że zadania te są wyjątkowo mało interesujące, wręcz prostackie, to jeszcze każde śledztwo związane jest z wykonywaniem niemal takiego samego ich zestawu. Jest to zdecydowanie najsłabszy punkt gry i ciężko mi sobie wyobrazić gracza, który z własnej nieprzymuszonej woli wykonuje za każdym razem wszystkie dochodzenia.

Po zaliczeniu śledztw wracamy do miejscowej siedziby Asasynów i możemy szykować się do zabójstwa. Właśnie te zabójstwa to miała być esencją gry, poprzedzone planowaniem, rozeznaniem w terenie, wszystko po to, żeby po cichu i z zaskoczenia dopaść ofiarę. W praktyce wygląda to znacznie banalniej. Celem są niemal zawsze osoby publiczne, a atak musimy przeprowadzić w trakcie lub chwilę po ich publicznym wystąpieniu. Gra wymusza od nas dostania się w pobliże "przedstawienia", w ściśle określony rejon (zazwyczaj tam, gdzie jest reszta gapiów), inaczej nie uruchomi się skrypt rozpoczynający scenę. Nie ma tu więc mowy o obserwowaniu wydarzenia z dachu, nagłym ataku z góry itp. Znacznie ogranicza to pole manewru i zmusza do walki z całym tabunem ochroniarzy. A przecież jesteśmy skrytobójcą....

Kolejny problem to nuda. Choć miasta są wielkie, totalnie nie ma co w nich robić. Można tu pomarzyć o misjach pobocznych, czy ciekawych wyzwaniach. Autorzy poukrywali jedynie w trudnodostępnych miejscach chorągiewki, których zbieranie nic nie daje, ewentualnie możemy obronić cywila nagabywanego przez straż. Nudy, nudy i jeszcze raz nudy. Wywoływanie bójek ze strażnikami było moją jedyną rozrywką w przerwie między kolejnymi "śledztwami". A nie takich rzeczy oczekuje się od pierwszoligowych produktów obwołujących się rewolucyjnymi.

Assassin's Creed można podsumować jednym zdaniem - przerost formy nad treścią. W tej grze drzemie taki potencjał, że aż niezrozumiałe jest, w jaki sposób można było go nie wykorzystać. Wyraźnie czuć, że skupiono się przede wszystkim na grafice i mechanice gry (które są świetne), a pomysły na ich wykorzystanie oraz scenariusz zostawiono "na później". Szkoda niewykorzystanej szansy, ta gra mogła być genialna. Szykuje się już jednak sequel. Mam nadzieję, że tym razem autorzy, mając podstawowe elementy gry gotowe, skupią się na tym co naprawdę jest istotne.

Mam duży problem z oceną. Z jednej strony naprawdę mnie zauroczyła i sprawiała frajdę do samego końca, z drugiej musiałem się starać, żeby sobie przyjemności grania nie zepsuć, omijając lub przechodząc na szybko to, co zaplanowali sobie scenarzyści. Wahając się między 7 a 8, postawiłem na 7+ ;)

Moja ocena
7+/10

piątek, 16 maja 2008

Gotowe na wszystko 4x14 i 4x15




Gotowe na wszystko, podobnie jak Lost, zmierzają żwawym krokiem ku końcowi czwartego sezonu. Oglądając ostatnie epizody nie czuć jednak jeszcze atmosfery zbliżającego się finał. Ich tempo jest niespieszne, pojawiają się nowe wątki, inne się komplikują - ot, charakterystyka typowa raczej dla środkowych odcinków sezonu. Najważniejsze jednak, że od epizodu 4x12 poziom prezentowany przez serial stoi na naprawdę przyzwoitym poziomie i ogląda się go z przyjemnością.

Niestety sprawdzają się moje przypuszczenia o nadchodzącej eliminacji z Gotowych Orsona Hodge'a. Po tym jak Bree wyrzuciła go z domu, przygarnęła go Edie. Skończyło się to źle zarówno dla samego Orsona, jak i dla tej wkurzającej blondynki.

Lynette jest terroryzowana przez przygarniętą córkę Toma. Mała jest naprawdę niezłym przeciwnikiem, z powodzeniem mogłaby grać w kolejnym remake'u Omenu czy Laleczki Chucky ;) Z kolei Gabrielle i Carlos muszą współpracować z policją w sprawie współlokatorki-dealerki. No i nadeszła epokowa chwila dla Susan, która będzie miała szansę ponownie nie sprawdzić się jako matka.

Pomijam celowo "przewodni" wątek tego sezonu, a więc tajemnice związane ze z postacią Katherine i jej córką. Choć scenarzyści wreszcie zaczęli nieco bardziej go szlifować, w dalszym ciągu czuć, że dodany został do serialu na siłę, tylko po to, by utrzymać schemat akcji zapoczątkowany w 1. sezonie (codzienne życie bohaterek ze zbrodnią sąsiada w tle).

Tak więc miłośnicy Gotowych będą usatysfakcjonowani, a tym, którzy serialu nie znają, powyższy opis pewnie skojarzy się z Modą na sukces albo Klanem:) Błąd - Gotowym na wszystko naprawdę warto poświęcić te 3 kwadranse tygodniowo (albo i dużo więcej, jeżeli ogląda się zakończone już sezony).

środa, 14 maja 2008

Alpha Dog




Film z Justinem Timberlakiem? To musi być shit. No, ale recenzje są naprawdę pozytywne, niektóre wręcz entuzjastyczne, Nick Cassavetes nakręcił wcześniej udany bardzo Pamiętnik, a w Alpha Dog zebrał oprócz wspomnianego Timberlake'a całą plejadę gwiazd młodego pokolenia, wspieranych przez Bruce'a Willisa i Sharon Stone... Do tego historia oparta jest na faktach. Nie pozostało nic innego, jak tylko obejrzeć i samemu wyrobić sobie zdanie.

Młody, zepsuty i zuchwały dealer narkotyków, Johnny Truelove (Emile Hirsch), gromadzi wokół siebie grupę równie młodych chłopaków i dziewczyn. Ich cel - zabawa, nieustająca fiesta, seks i dragi w akompaniamencie gangsta hip-hopu. Zwykli gówniarze, którym nie miał kto wskazać, co jest istotne w życiu. Johnny cieszy się poważaniem i szacunkiem, nie wynika on jednak z jego naturalnej charyzmy, a ze strachu - zarówno przed jego nieobliczalnością, jak i będącym potentatem narkotykowym ojcem.

Jest jednak jedna osoba, która respektu przed Johnnym nie czuje. To Jake Mazursky (świetny, uroczo niezrównoważony Ben Foster) - drobny cwaniaczek, wielokrotnie wchodzący w konflikt z prawem. Problem w tym, że Jake zawalił jeden z przekrętów, przez co stracił pieniądze Johnnego. Chłopaki wchodzą na wojenną ścieżkę. Przypadkowo wplątany zostaje w to przyrodni brat Jake'a - 15-letni Zack (Anton Yelchin), porwany po dość spontanicznej i nieprzemyślanej decyzji Truelove'a, a mający służyć za zabezpieczenie spłaty długu.


Foster to świetny świr

Trzeba przyznać, że Cassavetes jest dość wnikliwym obserwatorem. Dobrze obrazuje procesy zachodzące w grupie rówieśniczej, którą zaczyna przerażać to, do czego się posunęła. W efekcie rodzi się niepokój przeradzający się w stopniowo narastającą paranoję, potęgowaną jeszcze przez wzajemne "nakręcanie się". Sytuacja, która mogłaby zakończyć się poniekąd sympatycznie i bez konsekwencji, jest postrzegana jako "no way out", gdzie morderstwo jawi się jako jedyna szansa na uniknięcie odpowiedzialności.

Reżyser nie ocenia bohaterów, to tylko dorosłe już dzieci, u których hormony są częstszymi motywatorami działań niż szare komórki. Problem jednak w tym, że nikt nie wyuczył ich żadnych zasad. Nie mają szacunku dla kolegów, swoich kobiet, ani nawet dla samych siebie. Wskazuje prawdziwych winnych tych tragicznych wydarzeń. W krótkich fragmentach, niejako mimochodem, poznajemy rodziców bohaterów - pokolenie byłych hippisów, którzy w dalszym ciągu myślą głównie o zaćpaniu, czy "zaliczeniu", spychając własne dzieci na daleki plan, traktując je jak równorzędnych partnerów do zabawy. Rodzice Zacka są inni, kochają i troskliwie się nim opiekują, jednak wprowadzone przez nich ograniczenie wolności powoduje u niego fascynację światem wiecznych imprez i seksu. Brak zainteresowania z jednej i przesadna kontrola z drugiej strony, w obu przypadkach bez szans na prawdziwe porozumienie i wzajemne poznanie. Praktycznie każdy z rodziców miał swoja szansę na uratowanie Zacka, ale żaden nawet nie spróbował zorientować się w sytuacji. Cenne to obserwacje i chwała Cassavetesowi, że nie wprowadzał tu nachalnej retoryki i wskazywania palcem.

Alpha Dog jest filmem bardzo sprawnie nakręconym, reżyser nie ustrzegł się jednak kilku wpadek. O ile ciężar pierwszej połowy filmu rozkłada się po równo na kilku bohaterów, tak w drugiej dominują już Zack i "opiekujący się" nim Frankie (Justin Timberlake). Problem polega na tym, że postać Zacka nie jest zbyt interesująca, a Timberlake, choć gra nadspodziewanie dobrze (czytaj: nie odrzuca od ekranu), nie potrafi skupić na sobie nawet ułamka uwagi, jaką widz poświęca wcześniej postaciom granym przez Fostera i Hirscha - niestety ten pierwszy znika bezpowrotnie w połowie filmu, a drugi pojawia się rzadko i na chwilę. Odbiór film nieco na tym cierpi.


Justina nawet da się strawić

Całość ocenić trzeba jednak wysoko, Alpha Dog robi wrażenie, potęgowane jeszcze przez fakt, że oglądamy wydarzenia, które naprawdę miały miejsce. Po bardzo ciekawym Pamiętniku kolejny udany film na koncie. Mam nadzieję, że Cassavetes wkrótce ugruntuje swoją pozycję, jako sprawny reżyser kina rozrywkowego, które ma coś ciekawego do powiedzenia. Tak trzymać.

Moja ocena
8/10

wtorek, 13 maja 2008

P.S. I Love You




Są takie chwile w życiu mężczyzny, gdzie trzeba zacisnąć zęby i obejrzeć komedię romantyczną. Zazwyczaj bywa to prawdziwą mordęgą, przy P.S. I love you miałem jednak nadzieję na niewymuszona rozrywkę. Nadzieja ta miała swoje źródło w całkiem udanym trailerze i obsadzie, w gronie której nie znajdziemy Meg Ryan, Toma Hanksa, Diane Lane czy J. Lo.

Holly (Hilary Swank) i Gerry (Gerard Butler) to udane małżeństwo z niewielkim stażem. Strasznie się kochają, nieobce są im jednak typowo małżeńskie kłopoty - małe mieszkanie (chciałbym mieć takie malutkie, na oko 70-metrowe, mieszkanko), problemy z pracą, teściami itp. Szczęście trwa jednak krótko, za krótko.

Akcja przeskakuje do przodu, wykryty u Gerry'ego guz mózgu zebrał już swoje żniwo, a my oglądamy jego pogrzeb. Holly powoli pogrąża się w coraz większej rozpaczy. Jej cierpienie jest (jak na komedię) ładnie przedstawione, a Swank wypada tu wiarygodnie. Przewidując całkowity rozpad dotychczasowego świata dla Holly, Gerry przed śmiercią wprowadził w życie pewien plan, który ma przywrócić żonie radość życia...

Nie, na pewno nie jest to sztampowa komedia romantyczna. Choć twórcy zachowują znakomity balans między przedstawianą tragedią, a pogodną i pokrzepiającą atmosferą, nie raz pojawia się w głowie pytanie: "Jezu, a co, jeśli nam, by się takie coś przydarzyło i zabrakło osoby, z którą ten film oglądamy?" (wersja dla niesingli;). Nietrudno w takiej atmosferze o wzruszenie.

Zresztą Richard LaGravenese, który ten film wyreżyserował zadbał o to, by takie chwile nie trwały zbyt długo. Łzawym momentom przeciwstawia typowo komediowe postaci, służące za regulatory klimatu. Taką rolę pełni tutaj bohaterka grana przez znaną z Przyjaciół Lisę Kudrow, jak i zakochany w Holly barman cierpiący na chorobliwą szczerość (w tej roli Harry Connick Jr., znakomity, wielokrotnie nagradzany muzyk, którego utwory zdobiły takie filmy jak Bezsenność w Seattle, Kiedy Harry poznał Sally czy Ojciec Chrzestny 3). W efekcie P.S. I love you ogląda się przyjemnie i z uczuciem, że wszystko jest pod kontrolą - co ma być śmieszne - śmieszy, a co przygnębiać - smuci. Dopisali też aktorzy. Co prawda po Swank widać, że w tej kategorii filmów kariery nie zrobi (nie ten wdzięk, nie ten urok), nadrabia to jednak z nawiązką w scenach dramatycznych. Gerry'ego granego Gerarda Butlera nie da się nie lubić, fajny po prostu z niego chłopak. Nie można zapomnieć o Kathy Bates w roli matki Holly. Aż szkoda, że tak znakomita aktorka nie została lepiej tu wyeksponowana.

Podsumowując P.S. I love you przyjemnie mnie rozczarowało. W porównaniu do oglądanego ostatnio przeze mnie Pod słońcem Toskanii, film ten wypada świeżo, dowcipnie i mimo wszystko zmusza do refleksji nad kruchością życia. Nie jest to typowa komedia romantyczna, polecam jednak oglądanie we dwoje - efekty seansu mogą być lepsze niż po najwierniejszym nawet klonie Bezsenności w Seattle.

Moja ocena 7/10

sobota, 10 maja 2008

Projekt: Monster




W dzieciństwie uwielbiałem horrory. Nie zapomnę strachu towarzyszącemu mi po obejrzeniu Muchy czy Bloba (zarówno wersji z lat 50-tych, jak i późniejszego remake'a). Im byłem starszy, tym horrory coraz częściej, zamiast strachu, wywoływały co najwyżej uśmiech politowania. W ciągu ostatnich 15 lat tylko jednemu udało się mnie naprawdę porządnie wystraszyć - Blair Witch Project. Nie o fabułę tam chodziło, a o niesamowity klimat stworzony za pomocą filmowania całej historii z ręcznej kamery. Naprawdę miałem wrażenie, że jestem w tym lesie, a tytułowa Wiedźma zaraz mnie dopadnie.

Szeroko reklamowany Projekt: Monster (Cloverfield) dawał nadzieję na podobne emocje. Nie spodziewałem się może przerażenia, ale szczerze liczyłem na wbicie w fotel przez dynamiczną akcję i podobne uczucie uczestniczenia w wydarzeniach wraz z bohaterami, jak w Blair Witch Project. W końcu technika filmowania, która tak doskonale sprawdziła się w niskobudżetowym horrorze, nie mogła tu dać gorszego efektu. Grupa młodych ludzi próbujących ratować życie w niszczonym przez tajemniczego potwora Manhattanie, do tego niezłe efekty i wszystko filmowane prosto z ręki. To musiało się udać. Czy na pewno?

Mamy więc grupę znajomych, których poznajemy na imprezie pożegnalnej Roba, wkrótce wylatującego za pracą do Japonii. Trwająca blisko pół godziny scena wypada nieźle, chyba najlepiej z całego filmu. Zachowania bohaterów, łączące ich zależności i uczucia wypadają naturalnie i zaostrzają apetyt na dalszą akcję. Przyjęcie zostaje brutalnie przerwane oznakami trzęsienia ziemi, a po wybiegnięciu na ulicę, przed przerażonymi imprezowiczami ląduje głowa Statuy Wolności. Od tej chwili fabuła nabiera dynamizmu, sprowadzając się jednak do ciągłego biegu - najpierw próbie ucieczki z Manhattanu, a potem powrotu w okolice Central Parku, gdzie uwięziona została w walącym się budynku dziewczyna Roba. Wszystko to przeplatane jest panoramami niszczonego przez kuriozalnego potwora miasta.

Jak twórcom mającym w ręku patent na prawdziwy hit udało się nakręcić takiego gniota? Otóż grzechów popełnili bez liku. O ile zawiązanie akcji im się udało, tak potem z każdą kolejną chwilą jest coraz gorzej. Psychologia postaci i ich zachowania zaczynają razić nienaturalnością - Rob nie wygląda nawet na trochę przejętego śmiercią brata, podobnie zresztą jak tegoż brata narzeczona (chłopak najwidoczniej nie był zbyt kochany), instynkt samozachowawczy także jest im obcy. Gdy dodamy do tego drętwe dialogi i praktycznie brak jakiegokolwiek wpływu ran ciętych i szarpanych na ich stan fizyczny, nie dziwi fakt, że o identyfikacji widza nie może tu być mowy.

Klimat, który w założeniu miał być najsilniejszą stroną Projekt: Monster, szybko znika za sprawą nadgorliwości twórców w ukazaniu nam prawdziwego źródła zagrożenia - potwora. Widzimy go już chwilę po tajemniczych wstrząsach i oglądamy w całej okazałości jeszcze wielokrotnie. Nie dość, że wygląda on groteskowo (od czasów Aliena chyba tylko we Władcy Pierścieni udało się stworzyć coś strasznego i obrzydliwego jednocześnie, co nie ocierałoby się o śmieszność), to jeszcze autorzy nie są konsekwentni co do jego rozmiaru i wyglądu. Potworek wygląda też na nieśmiertelnego. W jaki sposób przerośnięty King Kong miałby wytrzymać ostrzał z setek RPG, czołgów, myśliwców i nie ugiąć się nawet pod nalotem bombowców B2, to już pozostanie słodką tajemnicą scenarzysty.


Nie, wcale nie jesteś straszny

Właśnie w tytułowym monsterze tkwi największa słabość filmu (co upodabnia go do niedawnego koreańskiego hitu Host: Potwór). To ona całkowicie niweluje to, co miało decydować o sile obrazu - poczucie uczestnictwa w obserwowanych wydarzeniach. Zamiast napięcia i obgryzania z nerwów paznokci, mamy rozglądanie się po pokoju i myślenie, co by tu zjeść na kolację. W kwestii klimatu Cloverfield przegrywa z Blair Witch Project o kilka długości.

Szkoda pomysłu. Zamiast świetnego filmu rozrywkowego wyszedł przereklamowany bubel. A może tak miało być? Może ten film to tak naprawdę przerośnięta reklama? W końcu product placement wychodzi tu na każdym kroku, rażąc bardziej niż w niejednym polskim serialu. Więcej niż 5/10 niestety dać nie mogę.

Moja ocena 5/10

Lost 4x10 i 4x11




Zagubieni przyspieszają i równym krokiem zmierzają ku finałowi czwartego sezonu. Choć na podsumowania przyjdzie jeszcze czas, jedno jest pewne - obecny sezon będzie najbardziej "wykręconym" w historii serii. Zamiast zacząć powoli wyjaśniać zagadki, by zakończyć efektownym cliffhangerem, autorzy mnożą tajemnice na potęgę. Mamy więc coraz silniej przeplatający się świat żywych i zmarłych (gdzie ci drudzy, a konkretnie ojciec Jacka, odegrają chyba decydującą dla fabuły rolę) oraz kolejne odwołania do dziurawej jak sito (na razie przynajmniej) teorii o "przesunięciu" w czasie wyspy względem reszty świata.

Hmm mam wrażenie, że ktoś traci tu panowanie nad scenariuszem. Nawet jeżeli to tylko mylne odczucie (autorzy wielokrotnie potwierdzali, że główny wątek mają kompletny do 6 sezonu włącznie), to obawiam się, że braknie odcinków, by należycie wszystko przedstawić. Obecnie Lost przekroczył granicę "ogarnialności" - snucie domysłów "o co w tym wszystkim chodzi?", które tak przyjemnie wpływały na odbiór wcześniejszych sezonów, teraz jest właściwie bezcelowe. Sezony 1-3 były dość mocno osadzone w rzeczywistości, a wyspa i zjawiska paranormalne dodawały aury tajemniczości. Sezon 4 skręcił niestety niebezpiecznie w stronę kiepskiego sci-fi, gdzie science jest zdecydowanie mniej niż fiction.

10 odcinek był udany. Jack dostaje ataku wyrostka, widać wyspa go już nie lubi. Juliette czeka ciężka operacja w dość spartańskich warunkach. Odżywają uczucia między Jackiem a Kate, a losy ich związku są fajnie przedstawione w future flashbackach. Trzeba przyznać, że Matthew Fox I Evangeline Lilly ładnie potrafią odegrać wzajemne emocje. To co mi się podobało w tym epizodzie, to fakt, że przypominał odcinki z 1. czy 2. sezonu - niespieszne tempo oraz skupienie się na charakterach, a nie wydarzeniach.

W kolejnym 11. odcinku mamy z kolei wyraźne podgrzewanie klimatu przed nadchodzącą konfrontacją żołnierzy ze statku a mieszkańcami wyspy. Nie brakuje tu morderstw, a "rozwiązanie" jednej tajemnicy (gdzie jest Chatka?) prowadzi to natrafienia na kilka kolejnych (kim jest ojciec Jacka? Czy Claire to jego córka? W jaki sposób Locke ma przesunąć wyspę?). O dziwo w "retrospekcjach" nie oglądamy przyszłości ocalałych z lotu Oceanic Six, a dzieciństwo Locke'a - zdecydowanie najsłabszy element tego epizodu.

Szykuje nam się sporo akcji w nadchodzących tygodniach. Mam nadzieję, że twórcy wybrną obronną ręką z całego galimatiasu, jaki narobili.

Zbrodnia i kara - Sen Kasandry vs Before the Devil Knows You're Dead





Sen Kasandry



Woody Allen chyba się kończy. Jego londyński etap zaczyna być coraz bardziej żenujący. Zafascynowany ostatnio motywem zbrodni i kary reżyser jest wyraźnie zmęczony i nie ma nam kompletnie nic nowego do przekazania. Sen Kasandry jest tak wtórny, że aż ciężko uwierzyć kto stał po drugiej stronie kamery. Co prawda jego nowy film nie jest aż tak słaby jak Scoop, jest jednak o klasę gorszy od chociażby niedawnego Match Point, o największych dziełach mistrza, jak chociażby Wnętrza, Hannah i jej siostry, czy nawet Jej Wysokość Afrodyta nie wspominając.

Bohaterami są bracia - jeden lekkoduch hazardzista Terry (Colin Farrell), drugi, Ian (Ewan McGregor), znacznie bardziej odpowiedzialny, marzący o karierze inwestora, na co dzień zajmować się musi rodzinną restauracją w zastępstwioe schorowanego ojca. Kiedy Terry przegrywa kilkadziesiąt tysięcy funtów w karty, a Ian zakochuje się w dziewczynie, przed którą udaje bogacza, nagle obaj na gwałt potrzebują pieniędzy. Rozwiązanie swoich problemów widzą w majętnym i hojnym wujku. Ten chętnie im pomoże, a jakże, najpierw muszą jednak muszą zlikwidować dla niego niewygodnego współnika, który posiada kompromitujące wujka materiały.

Film dzieli się zasadniczo na dwie części - ukazanie rozterek moralnych bohaterów przed oraz wyrzutów sumienia po zabójstwie. Nie ma tu jednak mowy o jakiejś dokładnej analizie motywów czy emocji bohaterów. Oglądamy po prostu dwie przeciwstawne postawy - Farrell długo ma opory przed dokonaniem takiego czynu, McGregor szybko wyczuwa tu szansę na dostatnie życie. Następnie Farell nie może pogodzić się z tym co zrobił, a McGregor zaczyna myśleć, jak zamknąć usta znajdującemu się w coraz gorszej kondycji psychicznej bratu. Ciężko się z bohaterami utożsamiać, przez co ich los wydaje się widzowi obojętny. Wpływ na to mają na pewno dość poważne dziury w scenariuszu - już sama decyzja o morderstwie wydaje się co najmniej nielogiczna i nieuzasadniona, prościej i mniej ryzykownie byłoby ukraść takie pieniądze.


Farrell pokazuje swoje prawdziwe oblicze

Odbioru filmu nie poprawia także gra aktorska. O ile Farrell radzi sobie nieźle, tak McGregor po raz kolejny potwierdza swój wyjątkowo przeciętny warsztat. Nigdy nie zrozumiem, jak tak pozbawiony wyrazu aktor, grający ciągle w ten sam sposób (czy jest Rycerzem Jedi, czy bezdomnym robotnikiem) osiągnął taki status w akorskim światku. Najlepiej zdecydowanie wypadają sceny z Tomem Wilkinsonem w roli "dobrego" wujka.

Mamy zbrodnię, mamy karę, ale na pewno nie mamy nic, co zostałoby w pamięci na dłużej. Ani jednego wniosku, ani jednej myśli - gdzie ten brawurowy Allen, który czarował widzów psychoanalityczną wnikliwścią, ciętym humorem i wyjątkowym klimatem? Biada, mistrzowi takich dzieł popełniać nie wypada.

Moja ocena
5+/10



Before the Devil Knows You're Dead



Kilka dni po obejrzeniu Snu Kasandry dość przypadko trafiłem na nieznany jeszcze w Polsce film Before the Devil Knows You're Dead. To nowa produkcja Sidneya Lumeta, autora prawdziwych klasyków, jak Serpico czy Pieskie popołudnie. Reżyser to dość wiekowy (84 lata), z dużym zainteresowaniem przystąpiłem więc do seansu, tym bardziej, że film okraszony jest fantastyczną obsadą.

Główna linia scenariusza jest bliżniaczo podobna do filmu Allena. Mamy więc braci Andy'ego (Philip Seymour Hoffman) i Hanka (Ethan Hawke), którzy znaleźli się w finansowym dołku. Pieniędzy potrzebują szybko, Andy wymyśla więc "genialny" plan - obrabują sklep jubilerski rodziców. Andy namawia do skoku młodszego brata, samemu umywając ręce od jego finalizacji. Robota wydaje się banalna. Sklepem zajmuje się starsza pani, a Hank, jako były pracownik, zna jego rozkład jak własną kieszeń. Niby nic prostszego, wystarczy jednak, żeby przestraszony Hank wciągnął do skoku znajomego "profesjonalistę", a sklepem w tym dniu zajmowała się w zastępstwie matka bohaterów i mamy "zbrodnię" gotową. Teraz należy wyczekiwać kary...

Film ma inną konstrukcję niż Sen Kasandry. Lumet rozpoczyna sceną napadu, by następnie ukazywać wydarzenia przed, w trakcie i po nim z perspektywy trzech postaci - Andy'ego, Hanka i ich ojca (Albert Finney). Ma to swoje dobre i złe strony. Pozwala na dokładne przedstawienie bohaterów, ich problemów rodzinnych, motywacji skłaniających do tak radykalnego kroku i późniejszych cierpień. Problem jednak w tym, że reżyser momentami przesadza, jest zbyt drobiazgowy, przez co te same, nawet nieistotne w gruncie rzeczy wydarzenie, oglądamy nieraz z trzech perspektyw, choć już pierwsza z nich pokazała wszystko. Film traci z tego powodu na tempie i miewa "dłużyzny". Zresztą Lumet chyba zdawał sobie z tego sprawę i w końcówce znacznie przyspiesza akcję.

Siłą filmu są znakomite kreacje aktorskie, nadające głębi i tak już nieźle nakreślonym w scenariuszu bohaterom. Hawke gra świetnie, jednak prawdziwą gwiazdą jest tu Seymour. Po obejrzeniu Capote'ego byłem przekonany, że to aktor jednego filmu. Na szczęście Seymour skutecznie wyprowadził mnie z błędu. Pozostali aktorzy (obok Alberta Finney'a występuje tu inna zdobywczyni Oskara - Marisa Tomei) także dają radę.



Buzi? Nie, Seymour już wyrósł z chłopców

Ciekawe, pełnokrwiste, "żywe" charaktery są tym, dla czego warto Before the Devil Knows You're Dead obejrzeć. Pod tym względem film Lumeta przebija Allenowski Sen Kasandry o kilka długości. Choć jest dłuższy i trudniejszy w odbiorze, daje znacznie więcej satysfakcji niż obraz Woody'ego, który kręci chyba już tylko z przyzwyczajenia (1 film na rok, właściwie bez przerw, i tak od 40 lat). Niestety nieco przekombinowana narracja spowodowała, że film ten nie osiągnął całościowo poziomu, na jaki się momentami wspina. Mógł byc bardzo dobry, jest "jedynie" dobry. Polecam.


Moja ocena
7/10

Gotowe na wszystko 4x13



Kolejny dobry odcinek Gotowych. Cieszy fakt, że tendencja zwyżkowa widoczna w poprzednim odcinku nie była chwilowa. Fabuły nie zdradzam :)

To co jednak martwi to wyraźny zamiar pozbycia się z serialu Orsona. Grający tą postać Kyle MacLachlan, wbrew moim początkowym obawom, nieźle wpasował się w klimat Wisteria Lane. Niestety scenarzyści często zapominali o tej postaci, przez co ten nietuzinkowy aktor najzwyczajniej w świecie marnował swój talent. Zapewne w najbliższych odcinkach będzie miał kilka okazji do błyśnięcia, wszystko wskazuje jednak na to, że Bree ponownie zostanie sama. A szkoda, bo brak wyrazistych męskich bohaterów działa temu serialowi wyraźnie na szkodę. Mamy ślepego Carlosa, bezbarwnego Mike'a, ciapowatego Toma i... to by było na tyle...


A tak pięknie razem wyglądali :P

Po ostatnich dwóch odcinkach jestem mimo wszystko optymistą, co do końcówki 4 sezonu. Powinno być dobrze :) Epizod polecam.

Ruscy w Londynie





David Cronenberg po niezłej Historii Przemocy wziął się tym razem za kino, można powiedzieć, gangsterskie. Wschodnich Obietnic (Eastern Promises) nie można jednak w żaden sposób porównywać do Ojca Chrzestnego czy filmów Scorsese - nie ten klimat, nie te realia i mimo wszystko nie ten poziom.

Młoda, zaledwie 15-letnia Rosjanka umiera podczas porodu. Grana przez Naomi Watts pielęgniarka oddziału położniczego londyńskiego szpitala, wchodzi w posiadanie jej pisanego cyrylicą pamiętnika. Za swój cel stawia sobie odnalezienie krewnych dziewczyny, zależy jej, by dziecko wychowywało się wśród bliskich. Powolnie tłumaczony pamiętnik ujawnia mroczne sekrety przeszłości Rosjanki. Bohaterka musi zagłębić się w świat rosyjskiej mafii, trudniącej się handlem młodymi dziewczynami z krajów byłego ZSRR - ściągane do Anglii jako do Ziemii Obiecanej, kończą gwałcone i bite w burdelu.

Eastern Promises ma niespieszne tempo, jednak ogląda się go bardzo dobrze. Akcja przebiega właściwie dwutorowo. Z jednej strony ukazana jest rosnąca determinacja, nie grzeszącej zbyt rozwiniętym instynktem samozachowaczym pielęgniarki, która za wszelką cenę chce dotrzeć do krewnych niemowlęcia. Naraża na niebezpieczeństwo siebie, swoją rodzinę oraz osierocone przez Rosjankę dziecko, na którym coraz bardziej jej zależy. Z drugiej strony oglądamy losy "Ojca" rosyjskiej mafii (Armin Mueller-Stahl), jego zakompleksionego, próbującego walczyć ze skłonnnościami homoseksualnymi syna (Vincent Cassel) oraz kierowcy i speca od brudnej roboty Nikolaia (Viggo Mortensen).

Ten drugi wątek jest zdecydowanie ciekawszy i decyduje o sile filmu. Szczególnie interesująca jest postać grana przez Cassela - po cichu kochający się w Nikolaiu, muszący sprostać rosyjskiemu wizerunkowi macho-gangstera i olbrzymim wymaganiom ojca. O dziwo Cassel (za którym delikatnie mówiąc nie przepadam) spisał się nieźle w tej roli. Cały show kradnie jednak Mortensen, który za swój występ słusznie otrzymał nominację do Oskara - w roli cichego, skrytego "grabarza" jest naprawdę znakomity.

Jak to u Cronenberga bywa, film jest bardzo brutalny. Mamy tu szczegółowo pokazane podrzynane gardła, czy nawet scenę reanimacji noworodka. Nie ma tu jednak przesady i taniego efekciarstwa, wszystko użyte w należyty sposób, w celu budowania klimatu. Godna uwagi jest rewelacyjna scena walki nagiego Mortensena z dwoma osiłkami - jedna z najlepszych, jakie było mi oglądać w ostatnim czasie.


Gołego Mortensena naszła ochota na perwersje

Podsumowując Eastern Promises to kawał porządnego i mocnego kina. Nie jest to na pewno obraz, jaki można wspominać dłuższy czas po obejrzeniu, z pewnością jednak pieniądze wydane na kinowy bilet nie będą stracone.

Moja Ocena:
7/10

Lost 4x09






Po dłuższej przerwie na ekrany amerykańskich telewizorów i polskich komputerów powrócili Zagubieni.

Nowy odcinek wyjaśnia kilka spraw (np. czemu w przyszłości Said będzie na usługach Bena), posuwa akcję do przodu, by w końcówce zagmatwać jeszcze bardziej obraz całej intrygi. Ogólnie jest spoko, choć bez rewelacji. Widać, że Lost nie może pozbyć się zadyszki, która trwa od końca drugiego sezonu.

Zabawę psują nieco totalne głupoty, jak Sawyer kryjący się przed seriami z karabinów za drewnianym stołem, czy Claire wychodząca z eksplozji całego domku nawet bez osmolonych włosów.


Chociaż dobrze, że nie schował się za tym płotkiem


Zaraz ze zgliszczy wstanie cała i zdrowa Claire :))

Lost mają jednak pewien kllimat, który sprawia, że na kolejne odcinki czeka się z niecierpliwością. Tak więc... czekamy :)

Gotowe na wszystko 4x12





Uff, ostatnio miałem tego serialu dość. Od odcinka o tornadzie spadł tak na psy, że chciałem już zarzucić jego oglądanie, podobnie jak zrezygnowałem z tracenia czasu przy Prison Breaku. Żona ma jednak spory sentyment do Desperatek, więc jak muss to muss.

Nie wiem, co powodowało taką obniżką formy Gotowych na wszystko po strajku scenarzystów. Zatrudnili nowego? Zmienili reżysera? Nie wnikam, ale różnica była olbrzymia. W 12 odcinku sezonu 4. najwyraźniej wraca stary scenarzysta/reżyser, a wraz z nim serial odzyskał starą formę. Znów jest inteligentnie, śmiesznie, bez scen typu Bree próbująca sprzedać tyłek syna za remont domu.

Mam nadzieję, że to niejednorazowy wyskok i Gotowe będą łagodzić nieco tęsknotę za serialem pokroju Dextera.

Drapieżnik




Po nowym filmie z Richardem Gerem nic wielkiego się nie spodziewałem. Miałem jednak nadzieje na w miarę przyzwoite filmidełko w dusznym klimacie. Wyszły stracone 2 godziny.

Gere gra kuratora nadzorującego przestępców seksualnych. Film rozpoczyna i kończy się tymi samymi cytatami (...że walcząc z bestią musimy uważać, by samemu się nią nie stać, a odpowiednio długie patrzenie w otchłań sprawi, że to ona w końcu zacznie patrzeć na nas), tak aby widz przez pomyłkę nie zapomniał, cuż też reżyser chciał nam przedstawić. No i mamy bohatera, u którego ciągłe przebywanie z gwałcicielami, pedofilami, zoofilami, nekrofilami i resztą towarzystwa spowodowało dość poważne zaburzenia psychiczne. Właściwie ciężko wytłumaczyć, co on robi jeszcze poza zielonymi ścianami zakładu psychiatrycznego - nie jest zdolny do prowadzenia normalnej konwersacji, swoich podopiecznych regularnie prześladuje, od czasu do czasu profilaktycznie masakrując baseballem, żeby przypadkiem coś głupiego im do głowy nie wskoczyło, do tego prześladują go lęki i olbrzymie wyrzuty sumienia związane z nierozwiązanymi sprawami z przeszłości. W związku z kolejnymi skargami dostaje w końcu wypowiedzenie z pracy, musi jeszcze tylko przeszkolić swoją następczynię (Claire Danes). Oczywiście ostatnie dni pracy pozwolą mu znaleźć równowagę i rozwiązać dręczące zagadki niedomkniętych zadań.

Film próbował się wbić z klimatem pomiędzy Siedem a Piłę - mamy tu więc mało wyrachowaną i schematyczną fabułę, sporo nieprzyjemnych scen (ale bez pokazywania szczegółów) i próbę stworzenia lepkiego klimatu. W efekcie wyszło filmidełko klasy B, które szybko zaczyna męczyć i totalnie nie wciąga. Główna intryga akurat jest jednym z jaśniejszych punktów Drapieżnika - nie zachwyca, ale też i szczególnie nie odrzuca, ot taki standard. Fatalnie wypadają jednak inne rzeczy związane ze scenariuszem - konstrukcja postaci i dialogi. Te drugie (szczególnie w wykonaniu Gere'a) wzbudzają momentami niezamierzoną wesołość u widza. Połączmy to z rwanym, chaotycznym i przekombinowanym montażem i mamy niemal pełny obraz.

Wyraźnie męczą się też aktorzy. Gere źle czuje się w roli rozwalonego wewnętrznie, nadpobudliwego kuratora, Danes z kolei nie ma totalnie nic ciekawego do zagrania, jej miejsce spokojnie mogłaby zająć aktorka z horrorów klasy C i nie zauważylibyśmy pewnie różnicy. Przemilczam występ Avril Lavigne, którą widać na ekranie może z 30 sek, a z którego to występu zrobiono feature mający przeciągnąć młodzież do kin.

Ogólnie szkoda czasu. No chyba, że ma się go za dużo, albo naprawdę cierpi na brak czegoś, co może potrzymać w napięciu - wówczas można obejrzeć, aż tak zły ten film nie jest.

Moja ocena
5/10

Gdzie jesteś Amando?





Jeszcze kilka miesięcy temu, jakby mi ktoś powiedział, że Ben Affleck wyreżyserował film, to skwitowałbym to ironicznym uśmiechem, omijając samą produkcję szerokim łukiem. Szczerze zdziwiła mnie więc pozytywna recenzja na Esencji.
Zachęcony nią, przystąpiłem do oglądania filmu z niemałymi nadziejami i... Ben naprawdę mnie nie zawiódł.

W dość podłej dzielnicy Bostonu znika 4-letnia dziewczynka. Po 3 dniach poszukiwań Policja w dalszym ciągu bezradnie rozkłada ręce, rodzina Amandy wynajmuje więc parę młodych prywatnych detektywów, Patricka i Angie (tworzących parę także na co dzień), licząc, że ich znajomość sąsiedztwa (tu się wychowali, chodzili z matką dziecka do szkoły) pomoże uzyskać informacje od osób niechętnych policjantom.

Angie nie chce brnąć w śledztwo, bojąc się, że zmusi ją to do ujrzenia świata, jakiego nie chce znać - szansa na znalezienie Amandy żywej jest znikoma. Wystarczy jednak widok zdjęcia dziewczynki, by zaangażowała się w sprawę całkowicie. Patrick podchodzi do sprawy ambicjonalnie. Młodzieńczy wygląd i mizerną budowę ciała tuszuje tupetem i odwagą, czasem wręcz brawurą. Wkrótce dochodzenie ujawni szereg wątków, które wystawią na próbę i skonfrontują ze sobą postawy moralne bohaterów.

I do czego Cię zaprowadzi niezłomna postawa, Panie Affleck?
Aktorskie spojrzenie znacznie bystrzejsze niż u brata


Affleckowi udała się dość rzadka sztuka - połączył sensowną i zaskakującą intrygę z naprawdę niezłym przesłaniem, kwitując to świetnym otwartym zakończeniem. Całość przyprawił nieczęstym w amerykańskim kinie portretem przeciętnych mieszkańców przeciętnej dzielnicy, gdzie nie ma mowy o pięknych domach i krojonych przez chirurga buźkach wzorem z Gotowych na wszystko.

Gdzie jesteś Amando?
przypomina Rzekę Tajemnic Clinta Eastwooda, oba filmy oparte są zresztą na powieściach tego samego autora. Film Afflecka jest jednak znacznie bardziej kameralny i chyba bliższy rzeczywistości, nie zaryzykowałbym jednak stwierdzenia, że jest lepszy. Czasami czuć, że to reżyserski debiut. Affleck nie zawsze panuje nad tempem filmu, wprowadza niepotrzebne, burzące harmonię retrospekcje, które łopatologicznie mają wytłumaczyć intrygę niezbyt rozgarniętemu widzowi. W drugiej części filmu brakowało mi też dusznego, lepkiego klimatu sączącego się z ekranu przez pierwszą godzinę. Dysponujący świetnym warsztatem Eastwood na takie rzeczy by raczej nie pozwolił.

Oba filmy charakteryzują się świetnym aktorstwem. Choć Ben naraził się pewnie na oskarżenia o nepotyzm powierzając rolę własnemu bratu, to Casey Affleck potwierdził kolejny raz, że aktorem jest nietuzinkowym. Jego talent aktorski przy talencie Bena, to jak porównywanie Plastusia do Pinokia - Casey potrafi zagrać bardzo wiele, Ben to chodzące drewno. Świetnie wypadają też pozostali aktorzy, ze szczególnym wskazaniem Michelle Monaghan w roli Angie, Amy Ryan w roli matki Amandy oraz Morgana Freemana, który zagrał chyba najlepszą rolę od lat.

Podsumowując Gdzie jesteś Amando? to kawał świetnego kina. Ben Affleck zaskoczył chyba wszystkich i naprawdę jest szansa, że w reżyserii dokona tego, na co nie miał szans w aktorstwie. Ma do tego wrodzony talent.

Moja ocena (nieco na wyrost, ale co tam)
9/10

Rainbow Six Vegas 2





Dla nieznających serii krótka notka: Rainbow Six to bardzo zasłużona seria, pokazująca akcje antyterrorystyczne, skupiając się nie na samej strzelaninie, a na fazie planowania, rozstawiania członków grupy, doborze uzbrojenia itp. Kolejne trzy (+ dodatki) gry spod znaku R6 były świetnymi taktycznymi strzelankami, cieszącymi się znacznym szacunkiem hardcorowych graczy. Do czasu...

Zgodnie z panującą w ostatnich latach polityką, twórcy/wydawcy gry uznali, że stopień jej złożoności znacznie ogranicza grono potencjalnych odbiorców. Poobcinali więc to i owo (czyli właściwie wszystko wymagające pomyślunku), dołożyli akcji i tak powstał Rainbow Six Lockdown. Gra została zmasakrowana przez krytykę i graczy, zapowiadało się na koniec serii.

W 2006r. Ubisoft zaatakował jednak ponownie, głównie z myślą o podbiciu rynku XBOX-a 360 i wydał Rainbow Six Vegas. Ta gra, choć z przodkami wiele wspólnego nie miała, odniosła już olbrzymi sukces, wkradając się także na wysoką pozycję na mojej osobistej liście najlepszych FPS-ów. Rewelacyjny system chowania się za przeszkodami, intuicyjny interface wydawania poleceń dwóm współtowarzyszom (których niestety nie dało się rozdzielić), niezłe AI i świetny klimat lokacji (głównie kolorowe, pełne przepychu kasyna) - wszystko to składało się na niesamowicie miodną rozgrywkę. Grę przeszedłem dwukrotnie i, jak w mało której, walka sprawiała mi masę radości.

Od daty wydania R6 Vegas minęło ponad półtora roku i twórcy uraczyli nas długo oczekiwany sequelem. Do gry podchodziłem z dużymi nadziejami na jeszcze lepszą rozrywkę niż w części pierwszej.

No cóż, gra to tak naprawdę nie żadna część druga, a zwykły mission pack. Różnic między częściami nie praktycznie żadnych - ta sama grafika, ta sama praktycznie muzyka, ta sama rozgrywka. Jedyna różnica to dodanie zdobywanego w trakcie gry doświadczenia, ale nie ma to większego wpływu na nasze działania - odblokowuje jedynie kilka gadżetów, z których większość jest mało przydatna. Być może więcej zmian jest w trybie multiplayer.. Nie wiem, nie korzystałem, nie mam czasu.

Wrażenie z rozgrywki są nawet gorsze niż w przypadku poprzedniczki - grafika mocno się zestarzała i przy Crysis czy Assassins Creed wygląda bardzo przeciętnie, do tego lokacje są dużo mniej efektowne niż w "jedynce" - brakuje im tego stylu i oryginalności, wypadają dość bezpłciowo. Twórcy na siłę też "umilają" rozgrywkę dość głupimi i nierealistycznymi fragmentami, jak np. walka z helikopterem na bardzo ograniczonym terenie. To mocno frustrujący fragment, gdzie poziom ciśnienia zwiększa jeszcze cutscenka, którą musimy za każdym razem oglądać, bo twórcy obmyślili sobie checkpoint przed nią, zamiast zaraz po...

Niemniej w dalszym ciągu to stary dobry Vegas - strzelanie, krycie się za zasłonami, alternatywne ścieżki + system dowodzenia dają masę frajdy, a gra zasysa jak odkurzacz. To naprawdę kawał świetnego FPS-a, szkoda tylko, że producenci tak mało się wysili, ograniczając się do kilku nowych mapek.

Ocena (wbrew panującemu trendowi nie będę się ograniczał do skali 7-10)
7/10 (gdyby to była część 1., ocena byłaby wyższa)

Początek

Witajcie zbłądzeni goście!

Ten blog to mój debiut - trochę z nudów, trochę z chęci podzielenia się z ewentualnymi zainteresowanymi moją opinią na temat tego, co ostatnio widziałem/grałem/czytałem. Nie znajdziecie na tym blogu żadnych opowiastek o dzieciach, małżonkach, kochankach czy problemach w pracy. Abyście jednak wiedzieli z kim macie do czynienia, krótkie info o mnie.

Trzydziestka coraz bliżej, czasu na przyjemności coraz mniej niestety. Od ponad 15 lat jestem zapalonym graczem, który przeszedł przez większość generacji komputerów (od Atari 2600, przez C64, Amigę, do stale unowocześnianego peceta). Gram tylko w to co najlepsze, ze wskazaniem na RPG, strategie (ale nie RTS-y), FPS-y i Football Managera. Uwielbiam kino, głównie to ambitne i z ambicjami, wszelkich gatunków. Choć większość oglądanych jest made in USA, to szerokim łukiem omijam Piły, Hostele i inne slashery, czy komedie z Sandlerem, Stillerem itp. - czyli generalnie zdecydowaną większość tego, co obecnie w multipleksach można obejrzeć.

Na książki chwil zaczyna brakować niestety całkowicie. Prasa codzienna + CD-Action pochłaniają wszystko, co zostaje na słowo drukowane.