poniedziałek, 23 lutego 2009

Body of Lies / W sieci kłamstw




Modne jest ostatnio w Hollywood nadawanie terroryzmowi ludzkiej twarzy - podjęcie próby zrozumienia motywacji kierujących zamachowcami, przedstawienie ich racji i punktu widzenia zza drugiej strony barykady. Cel w sumie godny pochwały, choć siłą rzeczy prowadzący do uproszczeń i pełnej oczywistości retoryki. Mimo takich pułapek filmowcom o dziwo udaje się zazwyczaj sklecić z tego całkiem niezłe filmy. Weźmy dla przykładu głośną Syrianę, dobre Rendition i wbijającego momentami w fotel Zdrajcę. Chyba tylko Królestwo raziło miernością i schematem. Jak w ten nurt wpisuje się Ridley Scott ze swoim najnowszym hitem W sieci kłamstw?

Scott daje spokój motywacjom terrorystów. Zabijają i mają być złapani. Ciekawsza wydaje mu się cała otoczka polowaniu towarzysząca: gra kłamstw, dawkowania informacji i wzajemnego zwodzenia się sojuszników w wojnie z terrorem. Mamy agenta operacyjnego CIA Ferrisa (Leonardo DiCaprio) wykonującego całą brudną i niebezpieczną robotę dla spędzającego czas z rodziną, choć tak naprawdę nigdy nie rozstającego się z pracą Hoffmana (Russel Crowe), jest i trzeci partner do gry - wyważony i zdecydowany szef jordańskiego wywiadu Hani (Mark Strong, w pierwszej chwili myślałem, że to Andy Garcia). Cel mają wspólny - wytropić i zamknąć szefa terrorystycznej organizacji odpowiedzialnej za zamachy w Anglii i Holandii. Ferris i Hani próbują zjednoczyć siły, Hoffman, będący zapewne uosobieniem betonu amerykańskiej administracji, im to jednak uniemożliwia, zmuszając każdą ze stron do własnej, pełnej nieszczerości gry.

Jak tu wygrać z terrorystami, gdy każdy sojusznik postrzegany jest przez Amerykanów jako potencjalny zdrajca, a buta amerykańskich dowódców nie pozwala im skorzystać nawet z najprostszych wskazówek szefów sprzymierzonych wywiadów, podczas gdy nowoczesne techniki wywiadowcze w walce z posługującym się prymitywnymi metodami wrogiem są z góry skazane na porażkę? Jak można też tak przedmiotowo traktować ludzi faktycznie oddanych sprawie i decydujących się na życie w niekończącym się zagrożeniu, by tylko móc rozpracować kolejną komórkę niekończących się zastępów dżihadystów? Scott wyraźnie stawia te pytania, zbytnio się nad nimi jednak nie rozckliwiając. Nie ma tu głębszej analizy, czy szukania jaśniejszych odcieni szarości. To tak naprawdę dodatki do akcji.

A ta przez niemal 3/4 filmu stoi na naprawdę niezłym rozrywkowym poziomie. Dobra dramaturgia, bardzo solidna gra aktorska i sprawnie poprowadzona intryga, której tłumaczenie wszelkich zawiłości powinno być stawiane za wzór autorom bełkotliwego Quantum of Solace. I kiedy tak sobie zadowolony oglądałem czekając na mocną końcówkę, wszystko zaczęło się sypać. Całkowicie nieracjonalny związek Ferrisa z miejscową pielęgniarką, rażący brakiem logiczności finał, w którym Scott nie mógł powstrzymać się przed włożeniem w usta bohatera tyrady na temat idei dżihadu i czar prysł. Z niezłego thrillera w arabsko-terrorystycznej otoczce zrobiło się coś niestrawnego, pozbawionego sensu i przewidywalnego.

Ridley Scott znowu zawiódł. Od czasu Helikoptera w ogniu nie nakręcił nic wartego większej uwagi. Ale czy można się dziwić, że poziomu nie utrzymuje reżyser o płodności przewyższającej ostatnio samego Woody'ego Allena? Powinien brać przykład z brata - Tony Scott kręci rzadziej, ale niemal zawsze jest ciekawie (no może z wyjątkiem ostatniego, kiepściutkiego Deja Vu), a to przecież on jest uważany za to "gorsze" dziecko w rodzinie.

Same W sieci kłamstw jest nie tyle filmem złym, co rozczarowującym. W miarę udanie wpisuje w poziom filmów o walce z bliskowschodnim terroryzmem. Szkoda końcówki, byłoby co najmniej o punkt więcej, a tak do poziomu Rendition i Zdrajcy mimo wszystko troszkę brakuje. Wszystkie te produkcje wyraźnie jednak pokazują, że dopóki nie zostanie porzucona polityczna poprawność, nie ma co marzyć, iż temat ten doczeka się swojego Czasu Apokalipsy czy Łowcy Jeleni.

Moja ocena:
6,5/10

wtorek, 17 lutego 2009

Quantum of Solace




Chyba pierwszy raz z zainteresowaniem wyczekiwałem nowego Bonda. Choć zachwytów nad głośnym Casino Royale do końca nie rozumiem, to na pewno wniósł on świeży powiew w serię, którą z przyzwyczajenia omijałem szerokim łukiem. Zmiana pozbawionego charakteru Pierce'a Brosnana na może niezbyt pięknego, ale męskiego Daniela Craiga oraz czerpanie szerokimi garściami z kina akcji przedefiniowanego przez nową trylogię o Jasonie Bournie wyszła Bondowi na dobre, choć nie obyło się bez kontrowersji. Zarzut numer jeden brzmiał - czy Bond jest jeszcze Bondem? Otóż, o ile Casino Royale Bondem był, pewnie jednym z lepszych w historii nawet, tak Quantum of Solace Bondem już nie jest - to jedynie dość mierna, chaotyczna i bezbarwna strzelanina.

Z jakiegoś bliżej nieokreślonego względu uznano, że udane połączenie trzydziestoletniej tradycji z nowoczesnością, które tak pozytywnie zaskoczyło w Casino Royale, należy pchnąć o jeden poziom dalej i wyciąć całą resztę wyznaczników, dzięki którym filmy z Bondem definiowano. Nie ma więc oderwanego nieco od reszty wstępu, nie ma charakterystycznej czołówki, nie ma gadżetów, nie ma nawet martini i 'my name is Bond'. Właściwie zostawiono tylko M. Nie żeby mi to jakoś szczególnie przeszkadzało, ale problem w tym, że brakło pomysłu, czym te smaczki zastąpić.

Jak wygląda więc Quantum of Solace? Atrakcyjna lokacja, akcja, chwila odpoczynku, 3-4 zdania, które jakoś usprawiedliwiają zmianę atrakcyjnej lokacji, inna atrakcyjna lokacja, akcja i tak w kółko. Wciągu kilkudziesięciu minut przemierzamy cały świat, od Ameryki Południowej po Rosję. Fabuła, choć dość zamotana, ledwo jest tak naprawdę naznaczona i służy jedynie jako pretekst do kolejnych zmian klimatu - wszystko po to by się postrzelać/pościgać w nowej scenerii. Szybkość z jaką bohaterowie dedukują na podstawie nielicznych przesłanek kolejne meandry ogólnoświatowej intrygi jest wręcz irytująca i mocno dezorientuje. Wszystko to niebezpiecznie upodabnia nowego Bonda do podrzędnego kina akcji.

Daniel Craig, Judi Dench oraz Mathieu Amalric, który stworzył dość interesującą postać "tego złego", to trzy filary, które jakoś utrzymują tego molocha na powierzchni. Bez nich Quantum of Solace straciłby kolejne 50% swojej i tak już niewielkiej wartości. Craig świetnie czuje się jako Bond - jest charyzmatyczny i potrafi skupić na sobie całą uwagę widza. Znacznie gorzej wypadają jego panienki, szczególnie Olga Kurylenko, po której wyraźnie widać, że aktorka z niej co najwyżej IV-ligowa. Naprawdę nie wiem, jak po utalentowanej i ładniutkiej Evie Green można było zatrudnić to ukraińskie dziewczę i jeszcze kazać mu grać południowoamerykańską mścicielkę. Choć stara się jak może, to po prostu nie ma szans wypaść autentycznie.

Nieźle wyglądają sceny akcji, kilka z nich jest naprawdę efektownych, choć niekoniecznie sensownych (walka na linach). Szkoda jednak, że są celem same w sobie, a na podstawie częstotliwości ich pojawiania się można nastawiać zegarek. Na dramaturgię, elementy zaskoczenia i zwroty akcji nie ma co liczyć. Ktoś wyraźnie olał tu scenariusz i lekko żenująco wygląda przy tym fakt, że maczał w nim palce między innymi Paul Haggis odpowiedzialny za wielkie (i świetne) hity ostatnich lat - Miasto gniewu i W Dolinie Elah. Ta mierna i przewidywalna historia jest efektem pracy trzech doświadczonych osób. Podejrzewam, że podczas wspólnych sesji mieli sporo uciech nie związanych z pracą, nawet jednak zjarać się chyba porządnie nie potrafili, bo wówczas chociaż byłoby śmieszniej i oryginalniej.

Po raz pierwszy się cieszyłem z nowego Bonda i chyba po raz ostatni. Craigowi należy się szacunek, bo tworzy postać znacznie bardziej złożoną od poprzedników, cała reszta niestety jedzie jedynie na hype'ie Casino Royale, będąc przy tym o klasę gorszą. Casino doskonale balansowało na linii efektownego i brutalnego kina akcji oraz bondowskiej tradycji, Quantum tę linię przekroczyło i poleciało prosto w przepaść przeciętności. Jeśli kolejne filmy podążą tą ścieżką, to po co komuś w ogóle Bond?

Moja ocena:
5/10

niedziela, 8 lutego 2009

Revolutionary Road / Droga do szczęścia




Sam Mendes to dla mnie wyjątkowy reżyser, chociażby ze względu na to, że stworzył American Beauty - film zajmujący miejsce w pierwszej trójce moich ulubionych. Aż wstyd się przyznać, że oglądając Drogę do szczęścia nie miałem aż do końcowych napisów zielonego pojęcia, że to także dzieło Mendesa. W trakcie seansu przyszło mi jednak kilka razy do głowy American Beauty - to filmy tak naprawdę o tym samym, choć różnią się bardzo.

Męscy bohaterowie obu filmów nienawidzą swojej mało pasjonującej i rutynowej pracy, obaj swoją młodzieńczą spontaniczność zamienili na "dorosły" nudny schemat. Wszystko mające na celu zapewnienie materialnego bezpieczeństwa swojej rodzinie oraz spełnienie społecznego wizerunku odpowiedzialnego mężczyzny. Na tym jednak podobieństwa się kończą. W American Beauty postać grana przez Kevina Spacey potrafiła zrzucić jarzmo roli, w jaką wbiło go społeczeństwo i pochłonięta poszukiwaniem swojego miejsca w konsumpcjonistycznym świecie żona (Annette Bening). W Drodze do szczęścia role są odwrócone - to żona (Kate Winslet) jest tą, która uważa odrysowane od obowiązującego modelu życie na przedmieściach za pułapkę. Chce coś zmienić, chce się wydostać. Brak dojrzałości sprawia, że jedyne co przychodzi jej do głowy, to porzucenie wszystkiego i wyjazd do Paryża. Nawet udaje jej się namówić do wyjazdu męża (Leo DiCaprio), który ma serdecznie dośc wykonywania tej samej pracy, której tak nienawidził u swojego ojca. Perspektywa nagłego awansu i bardziej realistyczne spojrzenie na życie znacznie komplikują jednak wykonanie decyzji o wyruszeniu w ciemno do malowniczej stolicy Francji.

Mendes uwielbia zderzenie marzeń, wolności i poniekąd naiwności z twardą rzeczywistością, która narzuca nam łańcuchy, odziera nas z mrzonek, zmienia nas i wmawia cele, których realizacji nigdy wcześniej nie pragnęliśmy. W American Beauty Spacey potrafił z tym walczyć, znalazł harmonię i nawet tragiczny koniec zastał go z uśmiechem na ustach. On jednak wiedział dokładnie czego chce i czego nie chce. Bohaterowie Drogi do szczęścia wiedzą jedynie czego nie chcą, a brak przeciwwagi dla uczucia pustki nie może przynieść nic pozytywnego.

To, co jest najfajniejsze w nowym filmie Mendesa, to brak jednoznaczności. Choć uniformizację modelu życia (świetna scena z setką identycznie ubranych pracowników wysiadających z pociągu) zdecydowanie krytykuje, to bynajmniej nie wskazuje jawnego oporu jako czegoś odpowiedniego. Odrzucenie wypracowanych społecznie norm kończy się szpitalem psychiatrycznym nawet dla doktora nauk ścisłych. Nie jest sztuką postawić wszystko na jedna kartę i skazać się na społeczną banicję. Sztuką jest znaleźć odpowiedni kompromis (jak bohater American Beauty). Jeżeli jest on poza naszym zasięgiem, zaakceptowanie własnej roli i poddanie się jej i tak jest lepsze niż bezcelowa szamotanina. Pokazują to ostatnie sceny filmu, ciepło ukazujące wspierającą się młodą parę sąsiadów, którzy mimo iż zazdrościli bohaterom spontaniczności, wytrwali w ogólnie przyjętym kanonie.

A jaki jest sam film? Jego pierwsza połowa nieco mnie rozczarowała (chyba słyszałem wcześniej zbyt dużo pozytywnych opinii) - miewa dłużyzny i momentami razi łopatologicznością. Potem jest dużo lepiej. Dwie rzeczy bardzo się wyróżniają. Klimat jest duszny, czuć wręcz namacalnie pułapkę w jakiej znaleźli się bohaterowie i brak perspektyw na happy ending. Świetna jest też muzyka, naprawdę kawał dobrej roboty. Mendes ma chyba szczęście do soundtracków. Nazwiska aktorów mówią same za siebie, to gwaranty klasy, nigdy praktycznie nie schodzące poniżej wysokiego poziomu. Winslet wiek nieco nie służy i wygląda na znacznie starszą od młodzieniaszkowatego DiCaprio. Oboje są jednak wiarygodni i co najważniejsze - ich gra nie dominuje filmu, a ładnie się z nim komponuje.

Całość sprawia świetne wrażenie i zachęca do dyskusji. Choć American Beauty uważam za dzieło znacznie doskonalsze, to Droga do szczęścia powinna byc obowiązkową pozycją dla każdego kinomana. Mendes niemal dziesięć lat po swoim genialnym debiucie powraca do znajomego tematu i ponownie tworzy coś znakomitego. To naprawdę wielka sztuka.

Moja ocena:
8,5/10

wtorek, 3 lutego 2009

The Wrestler / Zapaśnik




Darren Aronofsky robił filmy nieszablonowe, eksperymentował z formą i treścią, potrafił tworzyć niepowtarzalne sceny oszałamiające widza siłą swojego przekazu. W końcu jednak przekombinował tworząc niestrawne, pełne new age'owskiej, nachalnej retoryki Źródło. Bardzo krytyczne przyjęcie tego filmu przez recenzentów i widzów było dla Aronofsky'ego niczym zimny prysznic. Chyba nawet zbyt zimny, bo całkowicie porzucił eksperymentowanie na rzecz sprawdzonych wzorców. Tak powstał Wrestler. Efekt - Złoty Lew w Wenecji i ogólne pochwały. Czy faktycznie jednak ten film jest aż tak dobry?

Scenariusz jest do bólu standardowy. Była gwiazda sportu, której blask dawno już przygasł, musi znaleźć sobie nowe miejsce w świecie. Starzejące się ciało, zrujnowane życie osobiste i poczucie własnej wartości budowane jedynie wokół ciągle reanimowanej kariery - wiele razy podczas seansu nasuwały mi się porównania chociażby do ostatniego Rocky'ego. Aronofsky z pewnością zdawał sobie z tego sprawę, dlatego, by nadać swojemu dziełu cech oryginalności, jego bohaterem uczynił wrestlera - zapaśnika, którego zadaniem jest nie tyle walczyć, co bawić gawiedź wyreżyserowanymi pojedynkami na ringu (i poza nim), pełnymi efektownych, ale markowanych ciosów.

"Sport" ten jest jednym z symboli głupoty przeciętnego amerykańskiego obywatela (poza USA wielką popularnością się nie cieszy), co w zderzeniu z poważnym potraktowaniem tematu daje ciekawy efekt. Aronofsky nie szczędzi zakulisowych szczegółów, potęgując wrażenie absurdalności wrestlingu. Jednocześnie zawodnicy ukazani są jak najbardziej serio, dzięki czemu mamy niecodzienny kontrast. Patrzenie na tych umięśnionych tatuśków budziło we mnie współczucie. Hermetyczny, naładowany sterydami świat i ulotne chwile chwały totalnie nie przygotowują ich na zmierzenie się z czymś tak codziennym, jak zawał. Zabrać im wrestling, a zostają z niczym - rodziny dawno już rozbili, pieniądze przećpali, a nic poza udawaną walką robić nie potrafią.

Zresztą nieubłagany wpływ czasu nie dotyka tylko bohatera, ale też jedyną bliską mu osobę - podstarzałą, choć ciągle jeszcze atrakcyjną striptizerkę, której częściej zdarza się już być obiektami drwin niż męskich uniesień. Niecodzienna to para - on wrestler o sypiącym się zdrowiu, ona striptizerka, która czuje, że czas zacząć się szanować. Oboje desperacko szukają fundamentu, na którym można by oprzeć nowy rozdział swojego życia. Strach i lata przyzwyczajeń nie są jednak przeszkodami łatwymi do obejścia.

Historia i sposób jej ukazania są proste, a patrząc na dorobek Aronofsky'ego wręcz prostackie. Choć wyciska on ze scenariusza naprawdę dużo, to mocno doskwiera tu wtórność i brak jakichkolwiek odkrywczych wniosków. Mniej więcej w połowie seansu zacząłem odczuwać, że ten w gruncie rzeczy niezły film jedzie tak naprawdę na aktorstwie. Marisa Tomei jako stripizerka jest świetna jak zawsze, ale prawdziwy show należy do Mickey'a Rourke'a. Kiedyś bożyszcze kobiet, dziś dziwaczne monstrum o twarzy rozjechanej przez czołg. Aronofsky umieścił go w roli jego życia - film wygląda wręcz, jakby był skrojony specjalnie pod niego. Od czasu Heatha Ledgera i jego Jokera żadna rola nie zrobiła na mnie takiego wrażenia.

Wrestler pełny jest bólu i wiszącej w powietrzu tęsknoty - za sprawnością, urodą, seksapilem, nawet za latami 80 i rządzącą wówczas muzyką. Tempo jest niespieszne, klimat znakomicie budowany, dialogi dobre, a sceny przekonywujące (choć motyw z córką można bylo zrobić lepiej). Nawet wygibasy i prężenie się na ringu tych długowłosych, farbowanych i naświetlonych solarium mężczyzn pokazane są z pełnym szacunku i swoistej sympatii namaszczeniem

Gdyby jednak wyrzucić z planu Rourke'a, dzieło Aronofsky'ego byłoby filmem co najwyżej poprawnym i ciekawym głównie ze względu na nietypową dyscyplinę sportu. Z Rourkem historia zmagającego się ze światem i własnym ciałem zapaśnika wydaje się autentyczna i robi duże wrażenie. Złoty Lew dla tej produkcji to przegięcie, świadczące o wyjątkowo słabym filmowym roku - Mickey'owi należą się wszelkie laury, Wrestlerowi już nie. Film zdecydowanie warto jednak zobaczyć, żałować nikt nie będzie.

Moja ocena
8/10